Tak się szuka mieszkania w Nowym Jorku. Za ciasną klitkę możesz płacić nawet 10 tys. miesięcznie

Aneta Radziejowska
Reportażystka, autorka książek, korespondentka naTemat w Nowym Jorku
Żartobliwie mówiąc Europejczycy dzielą się na takich, którzy wierzą, że w Nowym Jorku wszyscy mieszkają w niesamowitych apartamentach pokazywanych w filmach i serialach, oraz takich zupełnie przekonanych, że dziwaczne, niewymiarowe pomieszczenia uwiecznione w mediach społecznościowych przez superpopularnego youtubera Erica Conovera to standard. Prawda tymczasem leży po środku.
Wynajem mieszkania w Nowym Jorku to skomplikowany proces – pomimo mnogości ofert na rynku. fot. Rex Features/East News
Bo rzeczywistość jest taka, że na Manhattanie można mieszkać w pięciopokojowym mieszkaniu za 500 dolarów, jak i w studio niewiele większym od kawalerek przy Placu Konstytucji w Warszawie i płacić za taką dziuplę 2 tysiące i więcej.

Sytuacja mieszkaniowa w NYC jest mizerna nie z powodu obecnych na rynku ewenementów pokazywanych przez Erica, którego kanał na YouTube wśród nowojorczyków jest zresztą dobrze znany.
Zdarza się, że pokazuje naprawdę ciekawe, warte zainteresowania mieszkania, porównuje ceny w różnych dzielnicach i co można mieć i gdzie za te same pieniądze. To ważne dla nowych przybyszy. A starzy mieszkańcy mogą się powzruszać, jak to nic się w sumie nie zmienia oprócz koloru ścian. Właściciele pragnący przyciągnąć młodszych klientów obecnie malują czasem klitki na jakieś niebywałe wprost kolory, co ma udawać artystyczny sznyt. Kiedyś się tak nie trudzili.

Wszystko dyktuje moda

Ale gromy pod jego adresem też bywały słane. Urok życia w tym mieście polega i na tym, że raz na jakiś czas odkrywane są następne hip, edge i cool okolice, gdzie za mniejsze pieniądze można wynająć coś ciekawego i jest to wielka tajemnica, w każdym razie przez jakiś czas.


Niedawno był to Williamsburg (i przy okazji pożarł Greenpoint), były tereny w Chelsea i w Hell's Kitchen. Za odkrywcami idą developerzy i ciach, po enklawie – wszystko drożeje i jest jak wszędzie. Eric swojego czasu entuzjastycznie zachęcał do wypatrywania loftów w Bushwick.

Przez kilka lat była to właśnie taka enklawa, gdzie nawet mizerniejszy artysta in spe mógł wynająć studio do grania lub malowania i piętro domu do kompletu. Obecnie owszem, ciągle jeszcze jest nieco taniej, ale to już ostatnie podrygi.

Kwiatki zdarzały się zawsze

W czasach przed Conoverem hitem rynku było mieszkanie w pobliżu Bloomingdales reklamowane jako "pierwszy manhattański apartament, w którym mieszkała Barbra Streisand z mężem".

Było to coś długiego, ciemnego i o nieregularnym kształcie. Z jednej strony to coś rozszerzało się i było zakończone oknem, z drugiej zwężało. W jednej szafie w ścianie przemyślnie postawiono kuchenkę, w drugiej zamontowano łazienkę.

Inny kwiatek z tamtych czasów w ogłoszeniach był opisywany jako "rewelacyjna okazja do zamieszkania w pobliżu ONZ” i miał to być tzw. one bedroom. Zazwyczaj pod pojęciem tym kryje się apartament składający się z jednej sypialni i living room, do tego dochodzi albo osobna kuchnia, albo wydzielone miejsce na lodówkę, zlew, kuchnię i szafki, czyli podstawowe wyposażenie, które musi zapewnić właściciel budynku.

W przypadku lokalu koło siedziby ONZ wchodziło się do pomieszczenia, w którym stała wanna i to miał być living, następnie przez szafę w ścianie wyłożoną lustrami włącznie z sufitem przechodziło się do czegoś, co miało służyć za sypialnię. Ubikacja na klatce schodowej, ale do użytku wyłącznie przez lokatorów tego mieszkania. W tym samym czasie za tę samą cenę, czyli około tysiąca dolarów, można było wynająć całe piętro w kamienicy na Spanish Harlem.

Dwadzieścia lat temu typowano, że rozwój Manhattanu pójdzie w tamtą stronę. Co się zresztą nie sprawdziło. Może jedynie cenowo. Z ogłoszeń wynika, że obecnie za “one bedroom” w tej okolicy, czyli powyżej East 110 Street, trzeba zapłacić średnio ok. 2500 dol. Są to zresztą na ogół ładne, zadbane, nietypowe mieszkania z dodatkowymi pomieszczeniami. Tańsze niż "niżej" na Manhattanie, bo w NYC czynsz płaci się nie tylko za metraż, ale także za okolicę, w której się mieszka – dojazdy, sąsiedztwo, sklepy dookoła, tereny do rekreacji.

Podane wyżej oraz pokazywane przez Erica dziwaczne studyjka to przykłady tego, co właściciele budynków robili nagminnie; pierwotnie duże mieszkania, szczególnie w starych kamienicach, dzielili na coraz mniejsze, żeby uzyskać z nich wiekszą ilość lokali.

Kiedy zaczęły się wypadki zawaleń, pożary spowodowane przeciążeniem sieci itp., zabroniono tych praktyk. Niemniej co było podzielone, nie zawsze zostało scalone. I ciągle jest obecne w ofertach, więc Eric długo będzie miał co pokazywać.

Ciągle pojawiają się w ogłoszeniach studia za ponad dwa tysiące, w których np. jedyną możliwością snu jest położenie materaca na antresoli, albo długie na kilkanaście metrów, wąskie pomieszczenia, w których da się poruszać wyłącznie wzdłuż.

Co nie znaczy, że ludzie to wynajmują. Ale kto wie – jeśli okolica jest dla kogoś atrakcyjna, to taka cena może być akurat. W końcu jak mówi popularny slogan – nie po to się mieszka w Nowym Jorku, żeby siedzieć w domu. Wynajmujący zmieniają mieszkania zresztą dość często, nie pasuje coś w jednym, to się szuka następnego, bardziej przystającego do aktualnych potrzeb, upodobań i stylu życia.

Zapleczem mieszkań wynikłych z podziałów pierwotnie ogromnych lokali jest na Manhattanie np. Upper West Side, szczególnie okolice West End i to jest swoista niespodzianka, bo to, na co patrzy turysta, to są nobliwie wyglądające, solidne budynki, ciekawe architektonicznie – i obowiązkowo z marmurowymi klatkami schodowymi.

Jest to jeden z – można nazwać – nowojorskich "omamiaczy", taki sam jak złote hydranty i usiane iskierkami trotuary. Z tym że czasem z racji tych podziałów zdarzają się “cuda dodatnie”, jak np. łazienka z wykuszowym oknem od podłogi do sufitu, lub ujemne, jak np. sypialnia uzyskana ewidentnie z niegdysiejszej garderoby.

Mieszkania na Manhattanie wynajmuje się inaczej niż w Polsce. Część budynków i ziemi należy do miasta, niewielki procent do stanu, a reszta to własność prywatna lub dzierżawy. Zdarza się, że ktoś jest właścicielem jednego budynku, ale najczęściej właścicielami posesji są duże firmy i mają w swojej gestii całe ulice i budynki rozsiane w różnych miejscach. Mają zarządy, biura oraz współpracujące z nimi lub własne agencje i agentów wynajmu.

Wszyscy chcą cię nabić w butelkę

To dlatego szukanie mieszkania przypomina polowanie; agenci zastawiają pułapki, naganiają zwierzynę, zwierzyna zmyka lub daje się złapać – jeśli jest nieświadoma. Jedną z pułapek jest np. pokazywanie byle jakiego mieszkania za wygórowaną sumę, każde następne wydaje się skarbem.

Dobrym miejscem do pooglądania sobie mieszkań, których nikt nie chce, jest Craigslist. Ten niegdyś porządny serwis roi się dziś od spamerów i różnych naciągaczy. Najczęściej jest to pastor, który musiał nagle wyjechać z misją do Afryki i da klucze, jak tylko przeleje się na jego konto tzw. zabezpieczenie, czyli np. równowartość pierwszych dwóch lub trzech miesięcy czynszu.

Ogłoszenia zarówno naciągaczy jak i te dotyczące mieszkań, których nikt nie chce, pojawiają się i znikają. Można je, często w tej samej postaci, z tymi samymi zdjęciami, zobaczyć za kilka miesięcy, żeby znów ewentualnie schwycić kogoś z następnej fali poszukujących. Ostrożność wskazana. Choć oczywiście i tam można znaleźć coś atrakcyjnego. Trzeba tylko cierpliwie odsiewać te wszystkie 10 metrów kwadratowych z ledwo zaznaczonym oknem.

Polonijna Bazarynka (serwis z ogłoszeniami) – jeśli ktoś szuka poza Manhattanem – ma sporo jak najbardziej rzetelnych ofert wynajmu i korzystają z niej nie tylko Polacy. Ale roi się tam od panów, którzy oferują mieszkania co prawda bez opłat, za to za odrobinę seksu.

Zdarza się dostać zdjęcie dworku Tetmajera jako posiadłości na Long Island, w której natychmiast można z tymże panem zamieszkać za “odrobinę obopólnej przyjemności”. To są jednak jedynie ciekawostki, anegdotyczna strona nowojorskich poszukiwań następnego lokum.

Gdzie drogo, a gdzie tanio?

Nawiasem mówiąc to właśnie Long Island, a nie Nowy Jork, jest najdroższym miejscem do zamieszkania, nie tylko na terenie stanu Nowy Jork, ale w całym USA. Czteroosobowa rodzina musi się liczyć z wydatkiem 150 tys. rocznie na mieszkanie tam – wygodne, ale bez fajerwerków.

Ta sama rodzina w Nowym Jorku wyda 60-70 tys. To dane mocno uśrednione, bo w obydwu miejscach koszty te mogą być wielokrotnie większe i znacznie mniejsze. Na Manhattanie w luksusowych budynkach wielopokojowe, obszerne mieszkania mogą kosztować – szczególnie na Upper East Side – 80-100 tys. miesięcznie. Jest i takie za 500 tys. miesięcznie w budynku przy 795 Fifth Avenue. 6 sypialni, 6 łazienek – no i cóż, też jest bardziej długie niż szerokie.

Mocno zróżnicowane ceny ma także Brooklyn. Niedawno lokalną prasę obiegła wiadomość, że ktoś wynajął tam 4-sypialniowy, mający ok. 200 metrów kwadratowych apartament za 27 tysięcy miesięcznie w One Boerum Place – to nowoczesny apartamentowiec dysponujący basenem, parkiem na dachu, spa dla psów i wieloma innymi udogodnieniami.

Przeciętny metraż w tej dzielnicy to nieco ponad 60 metrów kwadratowych, a przeciętna cena – 3 tysiące. Brooklyn ma zabudowę mieszaną, to stare kamienice, bloki, domy jednorodzinne, natomiast najtańsze z całego Nowego Jorku Staten Island to głównie różnego typu domy wolnostojące w miniaturowych zazwyczaj ogródkach.

Wynajmuje się tam nie od biur, jak na Manhattanie, ale bezpośrednio od właściciela. Na ogół każdy, kto kupił tam pierwszy dom, przeznacza część do wynajęcia. Domy na Staten Island są już tak budowane, że mają jakieś facjatki, dobudówki, strychy z osobnym wejściem lub dodatkowe mieszkanie – studio, jeden lub dwa pokoje – na samym dole.

To tzw. basement, rodzaj sutereny, często z wejściem od ogrodu, z oknami na poziomie ziemi. Są to często pomieszczenia duże i zadbane. Ceny zależne są w dużej mierze od odległości do środka komunikacji, bo wydostanie się ze Staten Island, jeśli daleko do promu i pociągu, może być uciążliwe. Średni koszt to 1600 dolarów, ale w tym wypadku średnią podnoszą wielopokojowe mieszkania lub całe domy w ogrodach oraz nowe apartamentowce. W ogłoszeniach najczęściej spotyka się studio lub “one bedroom” za 600-100 dolarów.

Trzeba też pamiętać, że cena nie gwarantuje jakości mieszkania. Można mieć istne, jak to się ładnie mówi, gniazdko, ciągle za dużo mniej niż tysiąc dolarów, czasem wręcz za ok. 500. Dotyczy to przede wszystkim budynków, których właściciele nie mogą z racji różnych uregulowań – tzw. czynsz stabilizowany – podwyższać opłat.

Mieszkanie ze stabilizowanym czynszem to zresztą marzenie każdego nowojorczyka. Natomiast dla właścicieli to ta sama kategoria, co śmierć i podatki – tak mówią i robią różne sztuczki, żeby czynsz uwolnić. Lokator także musi podporządkować się określonym przepisom. Mieszkań tego typu nie można np. odnajmować. No, ale zarządy kamienic i ich biura są zazwyczaj daleko i oczywiście lokatorzy odnajmują. W takim apartamencie mieszkali bohaterowie serialu “Friends” – stąd tzw. gospodarz domu, teoretycznie odpowiedzialny za wszystko, co się w posesji dzieje, mógł ich szantażować.

Problemów mieszkaniowych jest więcej

Tak poza wszystkim w NYC rejestruje się co roku na samym Manhattanie od 183 do 245 tys. pustostanów, przy czym oblicza się, że jest ich tak naprawdę trzy razy więcej – jeśli wziąć pod uwagę również te, które nie zostały wpuszczone w rynek wynajmu. Niektórzy właściciele, zarówno mniejsi, jak i duże firmy zarządzające całymi ulicami, uważają, że nie ma sensu zasiedlać mieszkań z czynszem stabilizowanym, bo za dużo ich kosztują; budynek trzeba sprzątać, zatrudnić dozorcę, konserwować, remontować, ogrzać.

Nie ma bowiem Siekierek jak w Warszawie. Każda posesja ma własne ogrzewanie. Raz na jakiś czas przyjeżdża wielgachna cysterna, warczy o świcie i coś tam pompuje, po czym bywa cieplej.

Problemem miasta jest też brak tzw. taniego budownictwa przy stale wzrastającej populacji. Bo przy nawet najgorszej prasie, a taką właśnie Nowy Jork ma obecnie, ilość mieszkańców stale rośnie i ciągle napływają nowi. Brakuje sensownych mieszkań dla osób, które zarabiają średnio i wydają dużą część zarobków na czynsz, oraz dla osób zarabiających niewiele, które w związku z tym zagrożone są bezdomnością, gdy tylko ich sytuacja z jakiegoś powodu ulega pogorszeniu. Każdy burmistrz stara się ten problem rozwiązać na swój sposób i okazuje się szybko, że są to sposoby niewystarczające.

Jaką wersję wybierze nowy burmistrz jeszcze nie wie nikt. Poprzedni proponował, żeby kryzys mieszkaniowy narosły z powodu pandemii rozwiązać w ten sposób, że miasto przejmie puste budynki biurowe, a jest ich multum, i przerobi na apartamenty, które będzie można wynajmować za rozsądne pieniądze. Natomiast na schroniska przerobi się niezamieszkałe kamienice.

Sprawa jest o tyle pilna, że w połowie stycznia wygasło zamrożenie ewikcji i aktualnie 200 tysięcy nowojorczyków jest zagrożonych wyrzuceniem z mieszkań.