Polskie kino wstaje z kolan. Ostatnie lata to niezbity dowód – jesteśmy na ustach całego świata
Był taki czas w polskiej kinematografii, kiedy większość z nas mogła się śmiało podpisać pod słowami inżyniera Mamonia z "Rejsu": – A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak: Nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic.
W ankietach czy plebiscytach Polacy bez wahania odpowiadali: "A nie, polskich filmów to ja nie oglądam". Zdarzały się oczywiście chlubne wyjątki jak na przykład filmy Agnieszki Holland, Andrzeja Wajdy czy Małgorzaty Szumowskiej. Rzadko jednak któryś z polskich twórców zauważany był poza granicami kraju.
Teraz sytuacja się diametralnie zmieniła. W ciągu ostatnich pięciu latach polskie filmy były pokazywane na najważniejszych festiwalach filmowych od Locarno po Sundance zdobywając nagrody i budząc entuzjazm festiwalowej publiczności.
Warto wspomnieć choćby o tym, że w 2020 roku o nagrodę w Cannes walczył film "Sweat" Magnusa von Horna, w 2021 roku film Jana P. Matuszyńskiego "Żeby nie było śladów" dostał się do konkursu głównego festiwalu w Wenecji, a na tegorocznym Berlinale swój film "Nigdy nie zgubiliśmy drogi" prezentowali Anka i Wilhelm Sasnale.
W tym roku na festiwalu w Cannes w konkursach głównych prezentowane były aż dwa polskie filmy: "IO" Jerzego Skolimowskiego (otrzymał nagrodę jury) i "Silent Twins" Agnieszki Smoczyńskiej.
Ale to nie wszystko. W sekcji Cinéfondation, która skupia dzieła najbardziej obiecujących twórców stawiających pierwsze kroki w świecie kina, znalazła się animacja "Jutro nas tam nie ma" Olgi Kłyszewicz, studentki Szkoły Filmowej w Łodzi. Do tego konkursu zakwalifikowało się jedynie szesnaście filmów z 1528 zgłoszonych z całego świata.
Stacey Farish, szefowa jednego z najbardziej prestiżowych magazynów o tematyce rozrywkowej "Deadline" oraz dyrektorka departamentu sprzedaży w Penske Media Group, wydawcy m.in. "Variety" czy "Hollywood Reporter", jest zdania, że polskie kino stało się konkurencyjne na światowym rynku nie tylko ze względu na wysoki poziom artystyczny, ale także dlatego, że polscy twórcy zrozumieli, że filmy trzeba umieć promować.
Jej zdaniem świetnie się w tym odnajduje także Polski Instytut Sztuki Filmowej, który stał się partnerem dla szefów największych międzynarodowych festiwali filmowych czy członków Amerykańskiej Akademii Filmowej. Ta zmiana jest szczególnie widoczna w przypadku produkcji nominowanych do Oscara.
Kilka minut po ogłoszeniu nominacji informacje o polskich reżyserach i nominowanych produkcjach pojawiają się na stronach najważniejszych amerykańskich magazynów. Małgorzata Szumowska uśmiecha się na samo wspomnienie swoich pierwszych międzynarodowych sukcesów.
– Wielkie zamieszanie zapanowało w Polsce, gdy dostałam Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie za "Body/Ciało" albo Złotego Leoparda za '33 sceny z życia' w Locarno. Byłam wtedy taką samotną wyspą. Teraz nagradzanych polskich twórców jest wielu. I mam nadzieję, że będzie jeszcze więcej, bo już wiemy jak o naszych produkcjach opowiadać, jak przebić się z naszymi pomysłami – mówi mi Szumowska.
Noga w drzwiach
Nietrudno określić moment, kiedy polskie kino wskoczyło na światowy poziom. Stało się to niespodziewanie i to dzięki mało wówczas znanemu w Polsce reżyserowi Pawłowi Pawlikowskiemu.
– Nominacja dla "Idy" to było dla nas wielkie przeżycie. Tym bardziej, że całą kampanię oscarową właściwie przygotowywaliśmy sami – opowiada Ewa Puszczyńska, producentka między innymi dwóch ostatnich filmów Pawła Pawlikowskiego, a także nagradzanej na całym świecie "Aidy" Jasmily Żbanić.
– Pamiętam, że zadzwoniłam wtedy po radę do swojego przyjaciela producenta z Izraela i usłyszałam: "Wszystko będzie świetnie. Kiedy będziecie już na czerwonym dywanie, wszystkie media będą do was machać i krzyczeć. Radość trwa, dopóki nie zrozumiesz co krzyczą : Move on!, Move on!" – powiedział mój przyjaciel chcąc mi uzmysłowić, że kategoria "film nieangielskojęzyczny" jest zupełnie niepopularna w Ameryce. Oczywiście na chwilę się to zmienia, kiedy oprócz nominacji otrzymuje się statuetkę. Dzięki "Idzie" znowu zaczęło się mówić o polskim kinie za granicą. Pawłowi Pawlikowskiemu udało się niejako włożyć nogę między drzwi i otworzyć nas na świat – dodaje Puszczyńska.
Janusz Wróblewski z "Polityki" podkreśla, że na całe szczęście polscy artyści nie przespali tej szansy i potrafili ją świetnie wykorzystać: "Po 'Idzie' przyszły trzy nominacje dla wybitnej 'Zimnej wojny', a rok później w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny dla filmu Jana Komasy. W tym samym czasie polskie filmy zaczęły szturmem zdobywać małe, większe i największe festiwale filmowe. Myślę, że na te sukcesy polskich reżyserów paradoksalnie mają też wpływ platformy streamingowe. Bo nagle okazało się, że widownia światowa, i to ta komercyjna, jest zainteresowana polskimi filmami".
Hitem w Stanach Zjednoczonych okazał się niedawno najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej "Infinite Storm", który znalazł się w TOP 10 amerykańskiego box office’a. Jej poprzedni film "Śniegu już nigdy nie będzie" prezentowany był w konkursie głównym na festiwalu w Wenecji w 2020 roku oraz na prestiżowym festiwalu w Telluride w Stanach Zjednoczonych.
Dodatkowo "The Guardian" uznał ten obraz za jeden z 50 najciekawszych filmów świata roku 2021.
– O tym, jakie polskie kino było kiedyś, a jakie jest dzisiaj, mogę opowiedzieć na własnym przykładzie. W 2001 roku otrzymałam nominację do Europejskiej Nagrody Filmowej w kategorii Odkrycie roku za film "Szczęśliwy człowiek". Podekscytowana jechałam do Berlina z nadzieją, że może uda mi się wygrać. Nie wiedziałam wtedy, że to niemożliwe, ponieważ zgodnie z regulaminem mój film musiał zostać wysłany do Berlina na kasecie VHS, ale nikt tego nie zrobił. Nie było po prostu nikogo, kto by o tym pomyślał. Wtedy zrozumiałam, że jeśli chcę coś osiągnąć na świecie, muszę stać się także swoją własną producentką. Teraz taka sytuacja byłaby już nie do pomyślenia. Mamy wspaniałe producentki takie jak Klaudia Śmieja czy Aneta Hickinbotham, które umieją zadbać o wszystko zarówno od strony produkcji jak i promocji filmów. To jest kolosalna zmiana. Ogromne znaczenie ma także Polski Instytut Sztuki Filmowej, który pod kierownictwem Radosława Śmigulskiego działa prężnie nie tylko w Polsce, ale i na świecie – tłumaczy Szumowska.
Liczy się jakość
Powołanie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w 2005 roku okazało się krokiem milowym dla polskiej kinematografii przede wszystkim ze względu na zmianę systemu finansowania filmów.
Przestały działać zespoły filmowe, a w ich miejsce pojawili się niezależni producenci, którzy mogli starać się o dotacje dla swoich projektów. Z nimi przyszło nowe pokolenie twórców, którzy z uwagą obserwowali przede wszystkim to, co dzieje się na świecie, a nie tylko na polskim podwórku.
Właśnie z myślą o nich w 2018 roku powstał program "mikrobudżety", dzięki któremu o dotacje mogą starać się młodzi twórcy, którzy chcą wyreżyserować swój pierwszy film. To pozwala na zaistnienie młodym, nieznanym jeszcze artystom, którzy nie muszą mieć koneksji, a jedynie wykształcenie i świetny pomysł.
– Dawniej polskie kino opierało się głównie na improwizowanym kinie autorskim. Reżyser kręcił tak, jak mu w duszy gra. Teraz, kiedy zgłaszane do PISF projekty są oceniane przez komisje złożone z filmowców i producentów, okazuje się, że nie można już stawiać na dowolność, że liczy się jakość, i to w kontekście międzynarodowym. Myślę, że to przyczyniło się też do tak wysokiego poziomu polskich produkcji – mówi Janusz Wróblewski.
O sukcesie polskiego kina świadczy także jego różnorodność. Dotacje z PISFu otrzymują zarówno filmy twórców o wyraźnych poglądach prawicowych takie jak "Legiony" czy "Pilecki", jak i projekty niejako z drugiej strony barykady opowiadające choćby o mniejszościach LGBT: "Wszystkie nasze strachy" (nagrodzone w ubiegłym roku Złotymi Lwami w Gdyni) czy "Ostatni Komers".
Filmowcy zasiadający w komisjach oceniających zgłaszane do PISFu projekty podkreślają, że najważniejszym kryterium powinien być zawsze poziom artystyczny, a nie poglądy polityczne twórców.
Profesjonalne podejście przynosi także efekty w produkcji filmowej. – Ostatnie lata są dla polskich producentów kluczowe. Wszyscy wiele się nauczyliśmy. Teraz już wiemy, gdzie szukać wsparcia i pieniędzy. Tej pewności siebie nabraliśmy m.in. dzięki wsparciu PISFu. Nie boimy się wypływać na szerokie wody, kiedy mamy po swojej stronie instytut – mówi Ewa Puszczyńska.
Dla niej, podobnie jak dla innych producentów, wielkim wsparciem okazał się wprowadzony przez PISF system koprodukcji mniejszościowych. To pozwoliło polskim producentom na współpracę z zespołami z innych krajów i umożliwiło szerokie zaistnienie polskich twórców na arenie międzynarodowej.
– Wraz z PISF pracujemy także nad usprawnieniem polskiego systemu prawnego, bo polscy producenci mają wciąż problemy z płynnością finansową. Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć otrzymujemy od PiSFu dofinansowanie na poziomie 50 proc. kosztów. Kolejne 40 proc. dostajemy dopiero wtedy, gdy rozliczymy wydane pierwsze 50 proc., ostatnie 10 proc., kiedy rozliczymy całą produkcję. To trwa. Czasami bardzo długo. Tymczasem na przykład we Francji działają aż dwie instytucje, które pożyczają pieniądze pod zastaw filmu. Oczywiście zarabiają na tym, ale jest to ogromne wsparcie dla producenta. Chcielibyśmy, aby polscy filmowcy mogli łatwiej podpisywać umowy z takimi instytucjami za granicą, ale wolelibyśmy mieć polskie instytucje, które by na tym zarabiały – dodaje Puszczyńska.
Czytelne metafory
Sukcesy polskiego kina to nie tylko fabuły, ale także dokumenty. Kiedyś uznawane za gatunek niszowy, dziś z wielkim powodzeniem trafiają na ekrany kin. Polscy dokumentaliści zdają się świetnie posługiwać takim językiem filmowym, który jest zrozumiały nie tylko w Polsce, ale także w odległych zakątkach świata.
Przykładem jest choćby "Komunia" Anny Zameckiej z nagrodą Europejskiej Akademii Filmowej i nominacją do Oscara czy obsypany nagrodami na międzynarodowych festiwalach "Film balkonowy" Pawła Łozińskiego.
– Uniwersalna tematyka zawsze się obroni – mówi Małgorzata Szumowska. – Żyjemy w katolickim kraju, w dosyć skomplikowanej sytuacji politycznej, i ważne jest, żebyśmy nie ulegali pokusie i nie poruszali tematów zrozumiałych tylko dla nas. Myślę, że na to szkoda czasu. Warto posługiwać się metaforą, która wszędzie jest czytelna – dodaje.
Reżyserka właśnie wróciła z Meksyku. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Guadalajarze została nagrodzona za całokształt twórczości i miała okazję porozmawiać z tamtejszą publicznością o tym, co w polskim kinie cenią najbardziej.
– To było wielkie przeżycie odbierać tak przekrojową nagrodę i to przed widownią, na której zasiadło tysiąc pięćset osób. Tamtejszy rynek jest ogromny, a polskie kino jest tam nie tylko znane, ale i lubiane – twierdzi Szumowska.
Na Festiwalu w Meksyku obecna była także Dorota Kobiela, współtwórczyni jednej z najsławniejszych animacji ostatnich lat. "Twój Vincent" zdobył nagrodę Europejskiej Akademii Filmowej, był nominowany do Złotych Globów i Oscara, ale także okazał się wielkim hitem zarabiając w kinach na całym świecie blisko 25 milionów dolarów.
Dyrektorzy międzynarodowych festiwali doceniając polskie filmy zauważają też, jak wiele zmienia się w polskim przemyśle filmowym. Wspomnianemu już Radosławowi Śmigulskiemu, dyrektorowi PISF, udało się wprowadzić w życie ustawę, na którą polscy producenci i filmowcy czekali od lat.
Mowa tu o tak zwanych zachętach. Dzięki temu programowi producenci zagraniczni, którzy zdecydują się produkować swoje filmy w Polsce, mogą otrzymać od PISF zwrot 30 proc. poniesionych w Polsce kosztów.
Wszystko wskazuje na to, że w przyszłym roku to właśnie nad Wisłą powstanie kolejny film z cyklu "Igrzyska Śmierci". Okazuje się, że polskie kino stało się jednym z naszych najlepszych towarów eksportowych.
Bo jakby to powiedział cytowany już inżynier Mamoń: – Przeszliśmy od słów do czynów.
– Przez ostatnie lata polscy twórcy udowodnili, że nie boją się dotykać tematów głębokich, poważnych i opowiadać o nich w poruszający sposób – mówi Emily Lu Aldrich, właścicielka agencji PR Accolade z siedzibą w Los Angeles.
Przed założeniem własnej firmy Aldrich pracowała w Shelter PR przy promocji takich filmów jak "Bohemian Rapsody", "Godzina mroku" czy "Nić widmo" – wszystkie nagrodzone statuetkami. To ona odpowiada za kampanie oscarowe "Bożego ciała" Jana Komasy i "Sukienki” Tadeusza Łysiaka.
– Kiedy pierwszy raz obejrzałam "Boże Ciało", byłam pod ogromnym wrażeniem. Do tej pory nikt w taki sposób nie poruszył tematu wiary. Wiedziałam, że takim filmem będę w stanie zainteresować zarówno dziennikarzy, jak i członków akademii. Podobnie zresztą było z Tadeuszem Łysiakiem. To młody reżyser, który w tym filmie wykazał się wielką delikatnością i dojrzałością zarazem. Te cechy rzadko idą w parze. Jestem bardzo dumna, że miałam okazję współpracować przy tych produkcjach. Mogę też poświadczyć, że o polskich filmach nie tylko mówi się w Hollywood, ale się na nie czeka – twierdzi Aldrich.