Niby nikt nie wierzy, ale… Ile warte są teorie spiskowe na temat UFO?
Tego rodzaju przemyślenia z pewnością będą wam towarzyszyć, jeśli w ręce wpadnie wam "Diabelska góra" – kolejna część sagi autorstwa bestsellerowego duetu Preston & Child z archeolożką Norą Kelly w roli głównej.
"Diabelska góra": Nora Kelly odkrywa tajemnice Roswell
Douglas Preston i Lincoln Child to jeden z najpłodniejszych duetów pisarskich we współczesnej beletrystyce. Ich specjalnością są horrory i thrillery. Szczególną sławą cieszą się zwłaszcza powieści z agentem Aloysiusem X. L. Pendergastem w roli głównej. Nora Kelly dotychczas doczekała się natomiast czterech książek ze swoim udziałem.
W najnowszej na naszym rynku pozycji zacięta archeolożka otrzymuje zadanie, które będzie niezłym wyzwaniem dla jej zdroworozsądkowego, naukowego umysłu: ma poprowadzić wykopaliska… statku kosmicznego.
Badaczka początkowo, mówiąc delikatnie, nie jest do pomysłu przekonana. I w zasadzie trudno jej się dziwić: kierownictwo instytutu, w którym pracuje, nie kryje, że zadanie ma charakter czysto komercyjny – zlecającym jest bogaty biznesmen, który z zacięciem godnym lepszej sprawy, bada zawiłości interakcji ludzko-pozaziemskich.
Interakcji, do których zaznaczmy, zdaniem Nory, zwyczajnie nie dochodzi. Okazuje się jednak, że biznesowy potentat równie dobrze, co z wydawaniem pieniędzy na poszukiwania zakopanych w pustyni statków kosmicznych radzi sobie z przekonywaniem ludzi do zadań niemożliwych.
I tak Nora, wraz z bratem, który z kolei nie ma cienia wątpliwości co do tego, że mieszkańcy innych planet od czasu do czasu przybywają rekreacyjnie na Ziemię, wyjeżdżają na ekspedycję życia. Czy pustynia Nowego Meksyku rzeczywiście kryje tajemnicę UFO? O tym nasi bohaterowie przekonają się szybciej, niż by tego sobie życzyli.
Rozwój fabuły to jednak tylko jedno z pytań, jakie będą krążyć wam po głowie podczas lektury "Diableskiej góry". Miejsce akcji nie zostało bowiem wybrane przypadkowo: to właśnie w okolicach miasteczka Roswell na południu Stanów Zjednoczonych miało rzekomo dojść do najgłośniejszego i, paradoksalnie, najpilniej skrywanego spotkania trzeciego stopnia. Ile prawdy jest teoriach spiskowych, mówiących o tym, że FBI od dziesięcioleci tuszuje historię spotkań z kosmitami?
Kosmici istnieją (prawie) na pewno
Zanim jednak dojdziemy do tego, skąd wzięła się teoria o tym, jakoby amerykański rząd tuż pod naszymi nosami regularnie toczył kosmiczne wojny, zastanówmy się, na ile taki scenariusz jest w ogóle prawdopodobny. Czy kosmici mają szansę istnieć? Odpowiedź brzmi: prawdopodobnie tak.
– Czy wierzę w obcych? To nie jest właściwie postawione pytanie – twierdzi Jill Tater, jedna z założycielek instytutu SETI, którego celem jest „badanie, zrozumienie i wytłumaczenie pochodzenia, natury oraz rozpowszechnienia życia we Wszechświecie”.
Badaczka wyjaśnia: - Nie ma znaczenia, w co kto wierzy. Chodzi o wyjaśnienie stanu faktycznego. A prawdopodobieństwo tego, że procesy fizyczne i chemiczne, podobne do tych, dzięki którym powstało życie na Ziemi, zaszły również gdzieś indziej, jest spore – tłumaczy.
Z drugiej strony, można też wysnuć setki hipotez bazujących na wyjątkowości Ziemi i panujących tu warunków. Sceptycy często przywołują tzw. paradoks Fermiego, który mówi, że:
"Wielkość i wiek Wszechświata sugerują, że powinno istnieć wiele zaawansowanych technicznie pozaziemskich cywilizacji. Jednak takiemu rozumowaniu przeczy brak obserwacyjnych dowodów ich istnienia. Zatem albo początkowe założenia są nieprawidłowe i zaawansowane technicznie życie jest znacznie rzadsze, niż się sądzi, albo metody obserwacji są niekompletne i ludzkość jeszcze ich nie wykryła, albo metody są błędne i cywilizacja ludzka poszukuje niewłaściwych śladów".
Czyli albo kosmici nie istnieją, albo my nie dysponujemy wystarczającą wiedzą lub technologią, aby nawiązać z nimi kontakt. Sceptycyzm pierwszej części tego założenia wydaje się jednak być mniej powszechny, niż przekonanie co do istnienia "obcych", którzy prędzej czy później, przypadkowo lub celowo, nawiążą z nami kontakt.
Nie mówiąc już oczywiście o wszechobecnych teoriach spiskowych, zgodnie z którymi pozaziemskie cywilizacje od dawna pojawiają się na naszej planecie.
Roswell: balonik nadmuchany bez powodu?
Temat spisku, którego geneza sięga pierwszej połowy XX wieku, przewija się w rozmowach bohaterów "Diabelskiej góry" właściwie od pierwszych stron. Co tak naprawdę wydarzyło się na obrzeżach tego kilkudziesięciotysięcznego miasta? Na pewno wiadomo, że coś spadło z nieba. Czy był to "latający spodek"?
Tak twierdzili świadkowie, którzy na początku lipca 1947 roku mieli okazję obejrzeć szczątki roztrzaskanego obiektu latającego. Zdecydowanie nie przypominał on niczego, co dotychczas wzbijało się w niebo: połączenie drewnianych i metalowych części, pokrytych lustrzaną powłoką nijak nie przypominało elementów samolotu. Tajemniczości dodawały znalezisku "hieroglify", którymi szczątki miały być pokryte.
Niemal od razu po tym, jak pozostałości trafiły w ręce wojskowych z miejscowej bazy, zaczęły mnożyć się spekulacje: konstrukcja zdecydowanie nie wyglądała na robotę amatora awioniki. Nie przypominała też wynalazków, z jakimi wojskowi mieli do tej pory do czynienia. Może to dzieło Sowietów, szpiegujących ruchy wrogiej armii? Kto wie… A jeśli to "oni"?
Oliwy do ognia dolewał fakt, że teorie na temat coraz częstszych "wycieczek" obcych zyskiwały w owym czasie na popularności. Piloci nieustannie raportowali o dziwnych "błyskach" czy latających spodkach, jakie dostrzegali na trasach swoich przelotów. Większość z nich dawało się racjonalnie wytłumaczyć (balon, latawiec, ptak), ale nie wszystkie.
Trudno się więc dziwić, że mieszkańcy Nowego Meksyku początkowo również skłaniali się ku teorii, jakoby na terenie ich stanu doszło katastrofy z udziałem UFO. Nie pomagał fakt, że władze nie udzielały zbyt wielu wyjaśnień i szybko całą sprawę objęły klauzulą "tajne".
Temat "nie grzał" jednak zbyt długo. Zimnowojenne lata dostarczały nie mniejszych "atrakcji", niż lądowanie niezidentyfikowanych obiektów, dlatego kwestia tajemnicy Roswell zniknęła z publicznych radarów niemal tak szybko, jak się na nich zmaterializowała. I naprawdę niewiele brakowało, aby cała opowieść pozostała jedynie ciekawostką-kotletem, odgrzewanym od czasu do czasu przez wydawców lokalnych brukowców.
Stało się jednak inaczej, a winą za "renesans" ufologii można obarczyć, między innymi, twórców kultury masowej. Lata 80. i 90. to złota era rozpalających wyobraźnię filmów sci-fi. A że w każdej opowieści, nawet najbardziej niezwykłej, znajdzie się ziarenko prawdy (lub, mówiąc artystycznym językiem: inspiracja), zainteresowanie wydarzeniami w Roswell rozgorzało na nowo.
Ciekawość okazała się jednak, w tym przypadku, pierwszym stopniem do… rozwiązania zagadki. Klauzulę "tajne" zdjęła z akt już administracja Billa Clintona. Niestety, nie było w nich spodziewanych fajerwerków: okazuje się, że w okolicy Roswell rozbił się prototyp balonu stworzonego w ramach projektu Mogul.
Urządzenie miało w teorii monitorować rosyjskie próby atomowe. W praktyce okazało się jednak niezbyt użyteczne, podobnie jak wiele innych wynalazków powstałych w ramach projektu. Z uwagi jednak na delikatną i ściśle tajną materię, Mogul był jednym z najpilniej strzeżonych sekretów rządowych, zaraz po projekcie Manhattan.
Pozostaje jednak pytanie, które na pewno zadadzą co dociekliwsi, po co obklejać latającą sondę "hieroglifami"? Wytłumaczenie jest tu nieco kuriozalne, co nie znaczy, że niewiarygodne. Okazuje się bowiem, że z uwagi na powojenne braki, rządowi kontrahenci pochodzili z wielu różnych branż. Jednym z zaangażowanych w budowę wspomnianego balonu był producent zabawek. W jego gestii leżało stworzenie tarcz zewnętrznych oraz ich zabezpieczenie. Jak się okazało, jedynym dostępnym na tamten moment spoiwem, była… taśma z egzotycznymi i kwiecistymi motywami.
Oczywiście, odtajnienie rządowych akt nie przekonało nieprzekonanych. Co to za problem spreparować kilka raportów – pytają retorycznie zwolennicy teorii spiskowych. Jeśli w was również tli się ziarenko niepewności, koniecznie przeczytajcie "Diabelską górę". A jeśli nie – też przeczytajcie. Dobrze skonstruowany kryminał to zawsze przyjemna odskocznia od rzeczywistości, nawet jeśli na jego kartach pojawiają się kosmici.