Porażająco niska frekwencja w niedzielnym referendum pokazała, że polskie społeczeństwo nie dało sobie wcisnąć podróbki. Wbrew niektórym komentarzom to nie jest „kompromitacja idei demokracji bezpośredniej”. Jeśli ktoś się tu skompromitował, to były prezydent Bronisław Komorowski, który wyszedł z inicjatywą tego referendum, oraz grono senatorów Platformy Obywatelskiej, którzy mu tę decyzję potulnie przyklepali.
Ale to marna pociecha. Referendum może służyć podejmowaniu decyzji w kluczowych sprawach, a przynajmniej – animowaniu debaty publicznej. Referendum Komorowskiego nie spełniło żadnej z tych funkcji. Nie spełniłoby ich nawet, gdyby jakimś cudem było ważne. Z odpowiedzi na mętne referendalne pytania trudno byłoby wyciągnąć wiążące konkluzje, zaś płytka i powierzchowna debata nie przybliżyła nas ani o sążeń do rozwikłania kwestii, czy i jak warto zreformować w Polsce prawo wyborcze i system finansowania partii politycznych.
Jeśli coś z tego plebiscytu jednoznacznie wynika, to jest to konieczność zreformowania samej instytucji referendum.
Nie możemy tolerować sytuacji, gdy referendum staje się zabawką rządzących, którzy mogą rozpisać je wtedy, gdy wydaje im się to zgodne z ich interesem, a jednocześnie bez najmniejszych skrupułów potrafią wysłać na przemiał miliony podpisów obywatelek i obywateli, domagających się poddania pod głosowanie ludowe ważnych społecznie kwestii.
Referendum będzie żywą instytucją tylko wtedy, gdy będzie w przewidywalny sposób pośredniczyć między rządzącymi a rządzonymi. W tym celu musi być lepiej osadzone w systemie politycznym.
Jak to wygląda w innych krajach?
Na przykład w Irlandii rozpisuje się referendum zawsze, gdy zmienia się konstytucję. Czy chodzi o zwiększenia gwarancji praw dziecka, o wprowadzenie równości małżeńskiej czy o zmiany w zarobkach sędziów – żadna poprawka do konstytucji nie może być przyjęta bez głosowania ludowego. To tworzy jasną, przewidywalną sytuację. Obywatele i obywatelki wiedzą, że w przypadku zmiany konstytucji zostaną zapytani o zdanie. To oni podejmują ostatecznie decyzję.
Inaczej jest na Islandii. W tym kraju referendum powiązane jest silnie z wetem prezydenta. Ilekroć prezydent wetuje jakąś ustawę, zostaje ona poddana pod głosowanie ludowe. Dzięki temu weto nie jest wyrazem widzimisię głowy państwa, lecz narzędziem, za pomocą którego prezydent może odwołać się do głosu społeczeństwa, gdy sam ma inne zdanie niż parlament. Prezydent jest tu pośrednikiem, ostatnie słowo należy do samych wyborców.
Najsłynniejszym krajem posługującym się na szeroką skalę referendami jest oczywiście Szwajcaria. W Szwajcarii rozpisuje się referendum zawsze, gdy pod wnioskiem zostanie zebrana określona liczba podpisów. Kontrola parlamentu ogranicza się do dwóch kwestii: zgodności z prawem międzynarodowym i formalnej poprawności proponowanych pytań. Nie można przeprowadzać plebiscytów w sprawach, w których Szwajcarię wiążą umowy międzynarodowe. I nie można zadawać niejasno sformułowanych pytań. Wysoka kultura polityczna sprawia, że prawo parlamentu do kontroli wniosków referendalnych nie jest nadużywane.
A jak to powinno wyglądać w Polsce?
Rozwiązania szwajcarskie, islandzkie czy irlandzkie mają tę zaletę, że przewidują dla referendum określone, stałe miejsce w procesie demokratycznym. Każde z nich można by zastosować i u nas. Każde z nich oznacza, że referendum ogranicza samowolę rządzących (w przeciwieństwie do referendum Komorowskiego, które było czystym wyrazem takiej samowoli). Stwierdzając, jakiej formuły referendów chcemy, odpowiadamy jednocześnie na pytanie o to, jak chcemy kształtować naszą demokrację. To sprawa, która zasługuje na poważną i szeroką debatę.
Niezależnie od ostatecznej odpowiedzi, trzy zmiany wydają mi się kluczowe.
Po pierwsze – obligatoryjność. Referendum powinno być rozpisywane obligatoryjnie zawsze, gdy zostanie zebrana określona liczba podpisów. Solidarność proponuje milion, jednak z różnych powodów odpowiedniejsza byłaby liczba stu tysięcy. To dość dużo, by nie groziły nam referenda w sprawach błahych, a jednocześnie dość mało, by dać referendum szansę na stanie się żywą instytucją w naszej demokracji.
Po drugie – kontrola jakości. Były prezydent Komorowski ośmieszył do pewnego stopnia instytucję referendum. Trzeba przywrócić jej powagę. Kontrola pytań referendalnych przez parlament na wzór szwajcarski nie byłaby złym rozwiązaniem, gdybyśmy mogli ufać, że nie staną się one przedmiotem bieżącej gry politycznej. W naszej kulturze politycznej być może więcej sensu miałoby powierzenie tej roli sądowi.
Po trzecie – likwidacja wy mogu frekwencji. Referendum powinno być ważne niezależnie od frekwencji. Ci, którzy są za, niech głosują za, ci, którzy są przeciw, niech głosują przeciw, a niezdecydowani mogą wstrzymać się lub pozostać w domu. Wymóg frekwencji skutkuje zatopieniem demokratycznej debaty w morzu taktycznych kalkulacji. Bez realnej mobilizacji zarówno przeciwników, jak i zwolenników referendalnych propozycji nie ma szans, by głosowanie ludowe stało się żywym, budzącym realne namiętności narzędziem demokracji.
Na koniec warto wspomnieć, że reformy wymagają również referenda lokalne – zarówno tematyczne, jak i odwoławcze. Szereg propozycji w tej sprawie zgłosił dwa lata temu Kongres Ruchów Miejskich w Białymstoku. Te propozycje pozostają aktualne.