Jakiś czas temu byłem gościem w radiowej audycji dotyczącej zmieniających się stosunków w pracy. Rozmowa dotyczyła tego, czy pracodawcy wykorzystują atmosferę kryzysu, aby zwalniać pracowników, obniżać im pensje bądź pogarszać warunki pracy. W sytuacji 14-procentowego bezrobocia ludzie są gotowi wiele przełknąć. I choć z pewnością wiele firm przeżywa dziś trudności, nie brakuje i takich, w których zyski rosną, członkowie zarządu otrzymują sowite podwyżki i premie, a jednocześnie pozycja pracowników pogarsza się. Trudno w takich przypadkach uznać kryzys za coś więcej niż wygodny pretekst.
O tym to rozmawialiśmy na antenie (czytelnicy i czytelniczki domyślą się zapewne, że nie była to audycja EKG). Ale najciekawsze były reakcje słuchaczy. Osoby dzwoniące do studia, komentujące audycję na fejsbuku czy wysyłające smsy najczęściej potwierdzały nakreślony wyżej obraz konkretnymi przykładami. A w wielu wypowiedziach pojawiał się punkt widzenia „my, pracownicy”.
Warto zauważyć tę zmianę, która niepostrzeżenie dokonała się w Polsce w ostatnich latach. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu w potocznej wyobraźni obowiązywał „American dream”. Ludzie wykonujący pracę najemną nie wyobrażali sobie siebie jako pracowników, lecz jako tymczasowo zdegradowanych milionerów. Wierzyli, że własną pracą i przedsiębiorczością każdy może się czegoś dorobić. Nawet zarabiając najniższą krajową, broniliby bogaczy przed progresywnym opodatkowaniem i psioczyli na koszty pracy, duszące jakoby polską przedsiębiorczość.
Dziś siła tej ideologii słabnie. Niewątpliwie wpłynęły na to doświadczenia ostatnich lat. Kryzys. Ekspansja umów śmieciowych i brak perspektyw życiowej stabilizacji. Spotkanie z bardziej cywilizowanymi stosunkami pracy dzięki emigracji poakcesyjnej. Świadomość, że nawet ludzie o przyzwoitych dochodach dorabiają się przede wszystkim kredytu. Obserwacja, że mikroprzedsiębiorczość oznacza zwykle w praktyce albo gorszą formę zatrudnienia, albo ciut lepszą formę bezrobocia. Tak czy inaczej, ludzie powoli godzą się z myślą, że zapewne będą pracownikami przez większą część życia. I że w związku z tym prawo pracy jest czymś, co ich głęboko dotyczy.
Nowością jest to, że taka świadomość istnieje już nie tylko w tradycyjnie uzwiązkowionych zawodach, lecz rozpowszechnia się także wśród osób pracujących na umowy pozakodeksowe czy w firmach, gdzie nie działają związki zawodowe. Towarzyszką tej świadomości jest jednak bardzo często bezsilność. Bo co można zrobić, aby poprawić obecny stan rzeczy? Im wyższe bezrobocie, tym mniej skuteczne są strategie indywidualne. Zaś do związku zawodowego nie każdy może się zapisać (co zresztą odpowiada częściowo za utrzymującą się w grupie prekariuszy niechęć do związków).
Czy to znaczy, że nic się nie da zrobić? Jest coś, co może zrobić każdy. Chodzi o rzecz prostą, ale fundamentalną.
Jednym z filarów obecnego porządku jest skuteczne dzielenie pracowników i pracownic na grupy, które nie widzą swojego wspólnego interesu. Z punktu widzenia młodego człowieka pracującego na kolejną umowę „o dzieło” postulaty pielęgniarek dotyczące warunków pracy czy obrona Karty Nauczyciela mogą brzmieć abstrakcyjnie. Niech rząd przykręci im śrubę, to dopiero zobaczą, jak wygląda „prawdziwe życie”! Taki sposób myślenia jest jednak pułapką. Od tego, że rząd zabierze górnikom czternastki, a nauczycielom ferie, nikomu się przecież nie poprawi. A nawet pogorszy się: gdyż osłabienie pozycji jednej grupy zawodowej odbija się zwykle rykoszetem na wszystkich pracujących, bez względu na miejsce pracy i formę zatrudnienia.
Nie chodzi o to, aby in blanco popierać wszystkie postulaty związkowców, chodzi o życzliwe zainteresowanie i gotowość do wysłuchania argumentów. Mamy prawo uznać jakieś postulaty konkretnych grup za nadmierne lub słabo uzasadnione, jednak nasza opinia będzie miała solidniejsze podstawy, jeśli najpierw ich uważnie wysłuchamy. Świat sam zacznie się zmieniać, jeśli zaryzykujemy zastąpienie odruchu zawiści odruchem solidarności.