Energetyka jądrowa jest jednym z tematów, który wzbudza kontrowersje i polaryzuje opinię publiczną, a przynajmniej tę jej część, która czuje chęć wypowiedzenia się na jej temat publicznie. Niestety często nie służy to jakości debaty nad nią, natomiast sprzyja antagonizowaniu różnych środowisk. Ze szkodą dla nich samych, a także - mówiąc górnolotnie - dla kraju.
Energetyka jądrowa i ewentualna decyzja o jej rozwoju to temat złożony, łączący w sobie zagadnienia naukowe, techniczne, ekonomiczne, a w dzisiejszych czasach także prawne. Wbrew pozorom nie jest to zatem wdzięczny temat do powszechnej dyskusji, bo wymiana uzasadnionych argumentów wymaga całkiem sporego przygotowania merytorycznego. Jednocześnie nie jest to oczywiście żaden argument przeciwko takiej dyskusji - w kraju demokratycznym ona jak najbardziej powinna się toczyć. I faktycznie toczy się, choć w Polsce jeszcze na relatywnie niewielką skalę i tylko wśród grup zainteresowanych tematem - albo instytucjonalnie albo hobbystycznie. Niestety nie zawsze jest to dyskusja na poziomie.
Argumentów racjonalnych zarówno za, jak i przeciw jest niemało. Pisałem zresztą o jednych i drugich, ale tym razem chciałbym się skupić na czym innym. Na tych nieracjonalnych. Na tych, które padają czasami gęsto, a padać nie powinny. Na negatywnych przykładach prowadzenia dyskusji występujących - chcę to podkreślić na samym wstępie - po obu stronach i utrudniających rzeczową dyskusję.
Jest naturalne, że ta dyskusja będzie wzbudzała emocje, czasami silne. W związku z tym poglądy są i będą często wyrażane w sposób stanowczy, czasami ostry. I nic w tym złego, póki dyskusja dotyczy faktów. Gorzej, jeśli zaczyna schodzić na poziom osobisty i przybiera formy... chciałbym rzec "nieparlamentarne", ale w naszej rzeczywistości to akurat nie jest dobre określenie.
I tak jednym ze standardowych argumentów niektórych zatwardziałych przeciwników energetyki jądrowej jest to, że jej zwolennicy wypowiadający się publicznie są przedstawicielami "lobby atomowego" (występuje też wersja "lobby atomowo-węglowe" albo "oszalałe z chęci zysku lobby atomowe", obiema w swoim czasie sam zostałem potraktowany). Przy czym chodzi tu o lobbing rozumiany jak najgorzej (co swoją drogą jest też nie w pełni na miejscu, lobbing jest bowiem jednym z zupełnie normalnych mechanizmów demokracji). Konkretnie: o to, że osoby popierające publicznie tę technologię robią to wyłącznie działając w interesie określonych firm, a wbrew interesowi Polski i jej mieszkańców. Za pieniądze albo za obietnice przyszłych korzyści. Krótko mówiąc, że każdy kto "gardłuje za atomem" po prostu sprzedał się na usługi konkretnego przemysłu. Kiedyś w dyskusji, jaką grupa przeciwników toczyła z grupą studentów padła nawet stawka: rzekomo studenci dostają 3 złote za proatomowy post na Facebooku. Niestety nie wiem czy to kwota brutto czy netto, nie dowiedziałem się też kto płaci (tylko że "są takie firmy"). Jako osoba oskarżana o przynależność do rzeczonego lobby muszę jednak rozczarować wszystkich zwolenników energetyki jądrowej, którzy chcieliby łatwo dorobić. Nie znam takich przypadków i nie wiem dokąd można przesłać rachunek...
Praktycznie identyczny argument bywa wykorzystywany i przez drugą stronę sporu, która oskarża przeciwników energii jądrowej (szczególnie tych, którzy jednocześnie są orędownikami rozwoju odnawialnych źródeł energii, OZE) o bycie na usługach lobby OZE, padają także czasami groźnie w polskich uszach brzmiące tezy o "niemieckim finansowaniu".
Żadna forma tych argumentów nijak nie służy dyskusji. Po pierwsze dlatego, że w zdecydowanej większości przypadków (przynajmniej tych znanych mi) to są zwyczajne pomówienia. Po drugie dlatego, że tak naprawdę to nie jest argument. Jeśli ktoś przedstawia argumenty merytoryczne, które trzymają się tzw. kupy, to naprawdę nie ma wielkiego znaczenia gdzie pracuje i kto mu płaci, bo to z argumentami należy dyskutować. Jeśli argumenty kupy się nie trzymają, to należy atakować argumenty, a nie osoby.
Inny przykład. Na argumenty techniczne proatomowe pada odpowiedź: "mnie osobiście przekonałoby fakt, gdyby to było tylko możliwe, zobowiązanie wszystkich polityków, urzędników i naukowców, lobbujących na rzecz budowy elektrowni jądrowej w Polsce, do zamieszkania wraz z rodzinami w okolicach budowanej elektrowni i że będą tam mieszkać przez okres co najmniej trzech pokoleń." To wszystko w ramach argumentacji o niedemokratyczności procesu decyzyjnego. Pięknie. Abstrahując już od tego, że wielu ludzi lobbujących na rzecz elektrowni będzie tak czy inaczej z nią związana zawodowo, to żądanie aby kolejne dwa pokolenia miały być ograniczane w swoich prawach wskutek decyzji podjętych przez ich rodziców jest naprawdę interesującym pojmowaniem demokracji.
Poza tego rodzaju wstawkami, w dyskusjach mamy też do czynienia z pospolitym brakiem kultury. I to nie tylko w przypadku wymiany poglądów dwóch internautów, ale nawet... dwóch profesorów. Do legendy przeszło już telewizyjne starcie, w którym padło ważkie pytanie "kto panu dał tytuł, wieśniakowi jednemu?". W odpowiedzi padł ponoć wulgaryzm.
Inna sytuacja, profesor (zresztą jeden z bohaterów przywołanej wyżej debaty) rozmawia w studiu telewizyjnym z działaczem politycznym ruchu zielonych. Ale cóż z tego, że słusznie punktuje merytoryczne nieprzygotowanie rozmówcy do części dyskusji, skoro robi to w sposób skrajnie nieuprzejmy, wchodząc mu co chwilę w słowo? Przypomina się słynne polityczne "ja panu nie przerywałem!".
W internecie niekulturalne wypowiedzi oczywiście także się pojawiają i przeciwnicy energetyki jądrowej nierzadko bywają wyzywani od oszołomów i nieuków (tu podpowiedź: brak wiedzy komuś można wytknąć kulturalniej). Także na tym blogu padł kiedyś komentarz "Uwielbiam czytać jak Adam Rajewski prowadzi dialogi z kretynami pokroju [tu nick użytkownika]". Ja zdecydowanie nie uwielbiam czytać takich komentarzy, niestety nie mam żadnej władzy jeśli chodzi o ich moderację. A jeśli mam komuś wykazać niekompetencję, co może i lubię robić, to mogę zawsze robić to cywilizowanym językiem, do czego wszystkich zachęcam.
Tak naprawdę bowiem osoby używające takich pozamerytorycznych albo zwyczajnie chamskich argumentów nie tylko pogarszają poziom debaty (na który często się jednocześnie skarżą), ale także działają przeciwko własnej sprawie. Mnie się w każdym razie zawsze wydawało, że celem dyskusji jest przekonanie przeciwnika do własnej racji. Poprzez obrażanie go natomiast uzyskuje się skutek dokładnie odwrotny: dowodzi się, że samemu się nie jest partnerem do dyskusji, a przeciwnika skłania do okopania się na własnych pozycjach. W przypadku dyskusji publicznej dodatkowo odstrasza się osoby postronne od własnych racji.
Oczywiście nie ma w tym wszystkim niczego nowego, a to samo zjawisko występuje w wielu innych dziedzinach życia, które wzbudzają kontrowersje. Tak samo wyglądają dyskusje o polityce parlamentarnej, aborcji, narkotykach, fotoradarach czy sytuacji politycznej na Ukrainie. I to się pewnie nie zmieni. Zachodzi zatem pytanie po co w ogóle to wszystko piszę. Pewnie z naiwności. Z naiwnej nadziei, że może choć jedna osoba, która przez ten tekst przebrnie zastanowi się w przyszłości przed naubliżaniem przeciwnikowi w dyskusji i z tego zrezygnuje. Jeśli tak będzie, to zawsze jakiś sukces.
Tym z nas, którym zależy na prowadzeniu dyskusji w sposób merytoryczny pozostaje natomiast tylko stara rada majstra Kobuszewskiego: chamstwu w życiu należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom.
Na koniec jeszcze wyjaśnienie dla mniej lub bardziej regularnych czytelników tego bloga, szczególnie tych, którzy wyrażają czasami niezwykłe zainteresowanie moimi dochodami. Tak naprawdę zresztą ten post nie wziął się z niczego, to wynik bardzo konkretnej wymiany poglądów i argumentów, w ramach której zostałem wprost oskarżony o to, że kłamię w kwestii tego kto mnie inspiruje i/lub sponsoruje. Jeśli ktoś jest tym faktycznie zainteresowany, to proszę, poniżej dokładna autolustracja w tej kwestii. Poświadczona moim słowem honoru, ale jak sądzę można te informacje także potwierdzić w źródłach ministerialnych.
1. Pracowałem w przeszłości na rzecz rządowej kampanii "Poznaj atom. Porozmawiajmy o Polsce z energią". Konkretnie zrealizowałem na jej rzecz dwa zlecenia. Jednym była współorganizacja warsztatów dla nauczycieli fizyki w Gniewinie jesienią 2012 roku. Drugim było prowadzenie bloga, ale nie tego. Chodziło o blog sygnowany oficjalnie i otwarcie logo kampanii, stanowiący jej integralną część (http://poznajatom.blogspot.com/), a umowa obowiązywała od 1 października do 31 grudnia 2012 roku. Po tej dacie z uwagi na reorganizację kampanii współpraca zakończyła się i nigdy nie została w sposób sformalizowany wznowiona. Blog ciągnąłem jeszcze siłą rozpędu przez niecały miesiąc, a następnie przeniosłem się tutaj już pod własną marką. Jak zostało mi wytknięte, faktycznie w styczniu 2013 roku, trzy tygodnie po wygaśnięciu umów napisałem na pewnym portalu, że "zdarza mi się współpracować z kampanią", bo faktycznie na przestrzeni poprzedniego kwartału się dwa razy zdarzyło, a nie wiedziałem jeszcze czy współpraca będzie kontynuowana, ale nie wykraczało to nigdy poza to, co napisałem powyżej.
2. Na wypadek gdyby to nie było oczywiste: za prowadzenie tego bloga nigdy nie otrzymywałem żadnego wynagrodzenia ani żadnych innych korzyści. I nie mam najmniejszego zamiaru, choćby dlatego, żeby nie mieć związanych rąk w kwestii krytyki polityki państwa.
3. Nigdy też nie prowadziłem innej działalności na zlecenie atomowej kampanii informacyjnej, Ministerstwa Gospodarki ani firm realizujących kampanię. Ani nawet firm z sektora jądrowego. Wypowiadam się w internecie za darmo, zgodnie z własnymi przekonaniami - ot i tyle. Jest to taki, głupi być może, sposób spędzania wolnego czasu.
4. Jedyna instytucja związana z branżą jądrową jaka faktycznie "finansuje mnie" to Politechnika Warszawska, w której jestem zatrudniony na etacie asystenta. Ściślej: na 1/4 etatu. Pracuję także poza Politechniką, w korporacji dostarczającej urządzenia głównie dla energetyki rozproszonej, której jedyne związki z branżą jądrową to dostarczenie kilku awaryjnych agregatów prądotwórczych dla elektrowni jądrowych. Korporacja ta z założenia nie zabiera głosu w debacie o wadach i zaletach energetyki jądrowej, stąd jej nazwa tu nie padnie.
5. Nawet gdy pracowałem dla kampanii za pieniądze, nigdy nie napisałem niczego, co byłoby sprzeczne z moimi poglądami. Obok przyczyn górnolotnych są tu także przyziemne: to się zwyczajnie nie opłaca. Energetyka to niewielka branża, a twarz się jednak ma jedną.
Nie jestem na tyle naiwny żeby sądzić, że raz na zawsze położy to kres pytaniom typu "a czy dobrze się zarabia na takim blogu", ale ze względu na pewne komentarze, które tu ostatnio padły czułem się zobowiązany do postawienia sprawy jasno.