Na początku lutego Komisja ds. Wody i Energii stanu Arizona zaakceptowała projekt ustawy uznającej niektóre rodzaje elektrowni jądrowych za odnawialne źródła energii. Mimo, że definicja ma dotyczyć tylko instalacji wykorzystujących paliwo powstałe w ramach zamkniętego cyklu paliwowego („z odzysku”) lub torowe, taka definicja wydaje się co najmniej zastanawiająca. Skąd zatem ten pomysł?
Nieco upraszczając można stwierdzić, że za zasoby odnawialne uznajemy (bo przecież faktycznie takich w ogóle nie ma – Słońce też się kiedyś wyczerpie) te, które nie zmieniają się z powodu ich wykorzystania przez ludzi. Przykładowo: niezależnie od tego, czy nie będziemy w ogóle korzystać z energii słonecznej, czy też obłożymy całą planetę ogniwami fotowoltaicznymi, jutro i pojutrze, i za 50 lat do Ziemi dotrze tyle samo energii słonecznej. Obecność elektrowni geotermalnych także nie wpływa na ilość energii docierającą do powierzchni planety z jej wnętrza. Ustawianie turbin wiatrowych nie wpływa na mechanizmy powstawania wiatru. I tak dalej. Są oczywiście przypadki, gdzie sprawa nie jest tak absolutnie jasna, jak np. biomasa. Jeśli zasadzimy sobie plantację wierzby energetycznej, potem wszystko zetniemy i spalimy, to można w pełni to uznać za źródło odnawialne – wierzba posłużyła tylko za akumulator energii słonecznej. Po jej ścięciu można sadzić od nowa. Ale jak zaczniemy spalać biomasę w postaci puszczy amazońskiej, co z fizycznego punktu widzenia jest dokładnie identycznym zjawiskiem, odnawialność zasobu można już zakwestionować. W przypadku energii jądrowej jednak sprawa wydaje się bardziej jasna – nawet w przypadku najlepszego recyklingu na początku cyklu paliwowego jest zawsze wykopanie jakichś minerałów spod ziemi. I minerały te się nie odnowią.
Tak czy owak w praktyce znaczenie ma nie akademicka dyskusja o definicjach, tylko klasyfikacja prawna. Chodzi – jak zawsze – o pieniądze. Co do zasady jest rzeczą oczywistą, że musimy dążyć do przestawienia gospodarki na źródła odnawialne – w rozumieniu zasobów praktycznie nieograniczonych z punktu widzenia ludzkości. Inne zasoby w końcu się zwyczajnie wyczerpią. Może nie tak szybko jak to kiedyś prognozowano (udokumentowane zasoby niektórych paliw wręcz rosną, ponieważ rosnące ceny powodują coraz intensywniejsze poszukiwania „trudnych” zasobów), ale skończyć się muszą. I żeby nie obudzić się z przysłowiową ręką w nocniku, musimy rozwijać nowoczesne technologie odnawialne. Do tego dochodzi jeszcze pilniejsza kwestia ograniczania emisji, a tu źródła odnawialne są dobrym (choć nie jedynym) narzędziem.
Problem w tym, że większość z nich w różnych regionach świata zwyczajnie się nie opłaca w porównaniu do energetyki tradycyjnej. Stąd też wymyślono przeróżne systemy dopłat i innego rodzaju wsparcia, które zwiększają przychody z produkcji energii elektrycznej i ciepła ze źródeł odnawialnych i ograniczają ryzyko inwestycyjne. Proces ten zbiegł się w czasie z liberalizacją rynków energii w wielu krajach rozwiniętych. Doprowadziło to jednak do szczególnej sytuacji, w której z jednej strony powstaje teoretycznie wolny konkurencyjny i otwarty rynek energii, a z drugiej część tego rynku (w dodatku stale rosnąca) jest sztucznie wyłączana spod zasad swobodnej konkurencji. Tworzy to olbrzymie trudności dla inwestycji w energetykę nieuznawaną za odnawialną. Dobitnym przykładem są tu niektóre niemieckie elektrownie gazowe powstałe w ciągu ostatnich kilku lat – ultranowoczesne instalacje o niezwykle wysokiej sprawności (a zatem przyjazne środowisku), które przynoszą swoim operatorom kolosalne straty, bo zostały wyparte z rynku zanim zdążyły się na nim zadomowić – z jednej strony przez źródła odnawialne, które nie konkurują, a z drugiej stare źródła węglowe, które pracują na tańszym paliwie, a w dużej części są też całkowicie zamortyzowane.
W Europie problem pogłębia jeszcze rynek handlu uprawnieniami do emisji, który działa nie do końca tak jak sobie to wyobrażali jego twórcy i który bywa ręcznie doregulowywany, a co za tym idzie – jest nieprzewidywalny w jakimkolwiek sensownym horyzoncie planistycznym. Efekt jest niestety taki, że dziś choćby w Polsce, na papierze nie opłaca się inwestycja „rynkowa” w jakiekolwiek moce wytwórcze.
Jak to zatem jest, że w niektórych krajach (jak w Polsce) się cokolwiek buduje? Otóż buduje się faktycznie sporo, ale nie na „rynkowych” zasadach. Budujemy zatem energetykę zieloną. Ale ze wsparciem – do teraz w postaci zielonych certyfikatów, które w praktyce podwajają cenę energii, a od 2016 roku najprawdopodobniej na zasadzie taryfy stałej ustalonej w wyniku aukcji. To oczywiście w imię rozwoju OZE jako takiego i walki z emisjami. Budujemy także elektrociepłownie gazowe, ale także wspierane systemem certyfikatów sztucznie podnoszących cenę energii. Tu także z uzasadnieniem: to także technologia niskoemisyjna, szczególnie w warunkach kraju węglem stojącego, a więc warta wspomożenia. Wreszcie budujemy i bloki węglowe dla zastąpienia zabytkowych urządzeń pracujących obecnie. Ale nawet one są budowane ze szczególnym wsparciem, tym razem w postaci specjalnie powołanego rynku mocy. Teoretycznie w celu zabezpieczenia istnienia rezerwy mocy. W praktyce – dla wsparcia niedopinających się inaczej ekonomicznie inwestycji, bez których polski system by zwyczajnie padł ze starości. W wielu krajach europejskich nie buduje się w zasadzie żadnych elektrowni, które nie byłyby w taki czy inny sposób wsparte lub gwarantowane mechanizmem wykraczającym poza normalny rynek handlu wytworzoną energią. W tej sytuacji nie jest zaskakujące, że również firmy i państwa pragnące inwestować w energetykę jądrową poszukują sposobów na uzyskanie gwarancji lub wsparcia finansowego, szczególnie, że ta akurat grupa technologii charakteryzuje się wysokim kosztem inwestycyjnym i długim czasem eksploatacji (a zatem i zwrotu). W Europie objawiło się to np. w formie brytyjskich kontraktów różnicowych dla elektrowni Hinkley Point C, które musiała jednak jako wyjątek zatwierdzić Komisja Europejska. Wielka Brytania od lat zresztą nawołuje do uznania technologii jądrowych za równoważny (w stosunku do OZE) sposób redukcji emisji zasługujący na wsparcie. To właśnie takie rozumowanie stoi za działaniem senatorów z Arizony, którzy postanowili po prostu pójść nieco na skróty i zamiast tworzyć osobny system wsparcia atomu, zwyczajnie „podwiesić go” pod te już istniejące.
Jest mało prawdopodobne, by ustawodawcy europejscy dosłownie powtórzyli manewr kolegów z Arizony (szczególnie w kontekście niepopularności technik jądrowych w kilku ważnych krajach UE). To zresztą dobrze, bo ułomność stworzonego systemu rynkowego nie powinna być leczona przy pomocy prawodawstwa uwłaczającego fizyce, semantyce i zdrowemu rozsądkowi. Stąd w Europie musimy wymyślić coś innego. Warto nawiasem mówiąc zwrócić uwagę, że pod nieobecność takich mechanizmów niektóre kraje unijne (Węgry, Rumunia, do pewnego stopnia Finlandia) uciekają się do wsparcia rządów spoza Wspólnoty – tak to już u nas działa, że własny rząd wsparcia udzielić co do zasady nie może (bo niedozwolona pomoc publiczna), ale rosyjski czy chiński kredyt rządowy jest zupełnie w porządku. Nie zmienia to jednak leżącej u podstaw faktycznej dysfunkcjonalności wielu konkurencyjnych rynków energii stworzonych w krajach zachodnich – rozwiązań, z których Unia Europejska jest nawiasem mówiąc oficjalnie bardzo dumna. To jednak właśnie te rozwiązania doprowadziły do sytuacji, w której nikt – nawet koncerny zajmujące się wyłącznie energetyką jak E.ON czy PGE, nie mówiąc już o jakimkolwiek inwestorze spoza branży – nie odważy się inwestować w nowe moce bez szczególnych gwarancji i zachęt. Szczególnie po tym jak np. niemieckie koncerny spróbowały i się mocno sparzyły. Teoretycznie powinno to doprowadzić do otwartej dyskusji o potrzebie zrewidowania najbardziej fundamentalnych założeń wolnego rynku energii, jednak póki co na to się nie zanosi. Wydaje się, że w najbliższej przyszłości skazani będziemy na mnożenie „jednorazowych wyjątków” oraz „rozwiązań szczególnych” na „ogólnie dobrze funkcjonującym rynku”. Szkoda, bo utrudnia to rzetelną ocenę i optymalizację kosztów wytwarzania energii. Tylko czy komuś jeszcze na niej faktycznie zależy?