W XXI wieku w kraju rozwiniętym ekologiczne musi być wszystko. Papier, jajka, kosmetyki, lodówki, samochody, butelki... Również elektrownie. W parze z tym stwierdzeniem idzie kolejne – że wszystkie niemal stosowane w XX wieku produkty i technologie ekologiczne nie są. Są złe. Każda próba przedłużania ich stosowania powoduje natychmiast protesty obrońców środowiska. Świetnie, niech więc elektrownie będą "ekologiczne". Tylko co to właściwie znaczy?
REKLAMA
W sensie ścisłym nie znaczy to oczywiście nic, dlatego że używanie pojęcia "ekologia" w odniesieniu do ochrony środowiska jest gwałtem na języku polskim. Przebolejmy go jednak i przyjrzyjmy się temu jak zła dla środowiska jest dziś energetyka i co możemy zrobić by ją poprawić. By już zła nie była, byśmy mogli żyć w przyszłości szczęśliwie i cieszyć się niezmąconym pięknem natury.
Co jednak możemy uznać za przyjazne środowisku w sposób niebudzący wątpliwości i protestów? Z pewnością nie energetykę opartą o paliwa kopalne. To jest zło w najczystszej (no, najbrudniejszej) postaci. Chodzi nie tylko o dwutlenek węgla przedstawiany dziś jako główne zło, ale też mniej medialne (za to bardziej zauważalne w skali lokalnej) emisje tlenków siarki, tlenków azotu i pyłu. Nie ma się z czym spierać, takie emisje środowisku szkodzą, ludziom także. Do tego dochodzi niszczenie krajobrazu przez wydobycie paliw. To jasne. „Bądźcie poważni, odejdźcie od węgla" apelował zatem Greenpeace podczas demonstracji przy okazji zwołanego przez polski rząd nieformalnego spotkania ministrów gospodarki z przedstawicielami światowych koncernów z sektorów energochłonnych w 2008 r. Jak podkreślał dyrektor Greenpeace Polska „przyszłość bez węgla jest nie tylko możliwa, ale wręcz konieczna, jeśli mamy zmniejszyć emisje i uniknąć katastrofalnych zmian klimatu”.
Może zatem gaz ziemny? Emisji CO2 dwa razy mniej, tlenków siarki i pyłów – w ogóle. Toż to postęp oczywisty. Jednak nie dość duży. „Wydobycie gazu ziemnego – szczególnie metodą szczelinowania [szczególnie – a więc nie tylko, przyp. AR] – jest niewiarygodnie szkodliwe dla środowiska i zdrowia ludzkiego” pisze Phil Radford, Dyrektor Wykonawczy Greenpeace USA. Oczywiście jednocześnie pamiętać należy, że „gaz jest paliwem kopalnym i niesie ze sobą część tych samych szkodliwych efektów, co węgiel i ropa”. Inna wielka światowa organizacja WWF jest może mniej kategoryczna i dopuszcza gaz jako „paliwo pomostowe” w trakcie transformacji do energetyki w 100% odnawialnej, co powinno nastąpić już w 2050 roku. Globalnie!
O energetyce jądrowej w tym kontekście chyba nawet nie trzeba wspominać. Oczywiście przede wszystkim awarie, ale także emisje radioizotopów, samego promieniowania i rzecz jasna odpady. Zatem nie ma niczego zaskakującego w tym, że „Greenpeace zawsze energicznie walczył – i będzie walczył nadal – przeciwko energetyce jądrowej, ponieważ stanowi ona niemożliwe do zaakceptowania ryzyko dla środowiska i ludzkości”. Pozamiatane.
Oczywiście udowodnienie, że energetyka konwencjonalna oparta o paliwa kopalne i jądrowa budzi sprzeciw organizacji obrońców środowiska nie jest wielkim wyczynem. Pytanie jednak co powinniśmy zrobić w zamian?
Jak już pisałem wcześniej w zasadzie jedyną inną technologią, która umożliwia systemową produkcję energii elektrycznej na dużą skalę jest energetyka wodna. Przy tym energetyka wodna w wydaniu dużym, z ogromnymi zaporami, zbiornikami, zalewaniem terenu. Jak całkiem słusznie piszą działacze Greenpeace „energię [wodną] można wykorzystywać i przetwarzać na energię elektryczną, przy czym wytwarzanie energii elektrycznej w elektrowniach wodnych nie powoduje emisji gazów cieplarnianych”. Czyli jest dobrze. Z tym że jednak nie do końca. „Niestety zapory związane z wielkoskalową energetyką wodną mogą powodować zalania ekosystemów.” Bezsprzecznie. Dostrzeżono także problem techniczny: „projekty hydroenergetyczne mogą okazywać się zawodne w okresie długotrwałych susz oraz w suchych porach roku kiedy rzeki wysychają lub zmniejszają przepływ”. Oczywiście, że tak. Szkoda, że podobnego problemu nie dostrzega się przy energetyce wiatrowej i słonecznej…
Co zatem zostaje? Dla energetyki systemowej ze znanych dziś technologii – niestety już nic. Ale popuśćmy wodze fantazji i uwolnijmy myślenie z ograniczeń narzucanych przez pozbawionych środowiskowej wrażliwości inżynierów. Nie ma energetyki systemowej i niesystemowej, traktujmy wszystkie rozwiązania równo. Zostańmy na chwilę przy wodzie. „Małej skali elektrownie wodne mogą wytwarzać wiele energii elektrycznej bez potrzeby [budowania] wielkich zapór. Klasyfikowane jako „małe”, „mini” lub „mikro” (…) małe elektrownie wodne wykorzystują energię rzeki bez potrzeby zmiany biegu dużej części naturalnego nurtu rzeki” czytamy na stronie internetowej Greenpeace. Czyli da się! Niestety – nie do końca. „Budowa elektrowni na rzece zawsze wiąże się ze szkodami w środowisku, często bardzo poważnymi” precyzuje WWF. W 2009 r. odbył się w Polsce protest przeciwko małym elektrowniom wodnym, mający na celu „obronę polskich rzek przed zagrożeniami płynącymi z zabudowy rzek dla celów energetycznych oraz wyrażenie sprzeciwu społecznego przeciwko przegradzaniu i inwazji małych elektrowni wodnych, których w Polsce jest już ponad 674”. Jak informowało Polskie Radio „ekolodzy podkreślają, że zakaz budowy małych elektrowni wodnych jest (…) obowiązkiem Polski wynikającym z norm UE”. Protest poparły m.in. Klub Gaja i wspomniany WWF. W czym rzecz? Brak dużej zapory, to mimo wszystko nie jest brak jakichkolwiek stopni piętrzących, a „przegradzanie rzek i budowa stopni piętrzących powoduje niszczenie ekosystemów”. Dlatego „Rezygnacja z budowy nowych piętrzeń na potrzeby energetyki jest jednym z podstawowych kroków do powstrzymania degradacji polskich rzek.” jak wyjaśnia Piotr Nieznański, kierownik Działu Ochrony Przyrody w WWF Polska.
To może wiatr? Według WWF „konstrukcja i eksploatacja turbin wiatrowych może mieć wpływ na środowisko naturalne – od wpływu wizualnego ich dużej sylwetki na krajobraz do ptaków uderzających obracające się wirniki”. Według organizacji American Bird Conservancy (ABC) „farmy wiatrowe mogą (…) zabijać ptaki – w tym orły, ptaki śpiewające oraz gatunki zagrożone – poprzez kolizje z turbinami, szkodzą im także poprzez utratę siedlisk. Do 2030 w USA liczba turbin wiatrowych przekroczy prawdopodobnie 100 tysięcy i oczekuje się, że będą one zabijać przynajmniej milion ptaków każdego roku – a prawdopodobnie znacznie więcej. Oczekuje się, że farmy wiatrowe wpłyną także na niemal 20 tys. mil kwadratowych siedlisk lądowych i przeszło 4 tys. mil kwadratowych siedlisk morskich do roku 2030, przy czym część z nich jest kluczowa dla zagrożonych gatunków”. To chyba niedobrze. Jeszcze gorzej z nietoperzami – one giną nie tylko od kolizji, ale także od tzw. barotraumy czyli obrażeń (przede wszystkim układu oddechowego) w przypadku nagłego spadku ciśnienia powietrza przez które leci nietoperz. Spadek taki występuje natomiast w okolicach końcówek łopat wirników i przyczynia się do śmierci latających ssaków. Wedle organizacji Save the Eagles International możliwe jest nawet całkowite wyginięcie niektórych gatunków (np. żurawia krzykliwego) z powodu farm wiatrowych. A zagrożenia nie kończą się na stworzeniach latających. Według osób protestujących niedawno przeciw budowie morskiej farmy wiatrowej Navitus Bay u angielskich wybrzeży Kanału La Manche poza negatywnym oddziaływaniem na migrujące ptaki, „niszczenie dna morskiego w okresie budowy zaburzyłoby równowagę życia morskiego”, a „delfiny i inne ssaki morskie ginęłyby w czasie odwiertów i ubijania dna” ponieważ „ich delikatne echolokatory byłyby uszkadzane przez hałas”. Oczywiście nie można też zapomnieć o krajobrazie. „Deweloperzy mówią, że potrzebujemy energii odnawialnej – ale za jaką cenę dla krajobrazu?” pyta cytowany przez BBC Melvin Grosvenor, działacz protestujący przeciwko nowej farmie wiatrowej w Linconshire.
Mimo wszystko „WWF wierzy, że korzyści z energetyki wiatrowej znacznie przeważają nad szkodami wynikającymi z wykorzystania bardziej konwencjonalnych źródeł energii”. Również ABC uważa, że „energetyka wiatrowa może być ważną częścią rozwiązania [problemu] globalnego ocieplenia”, ale tylko pod warunkiem, że będzie przyjazna ptakom (oryg. „bird-smart”). Co oczywiście wymaga ograniczenia lokalizacji czy stosowania podziemnych linii energetycznych. Nie wszyscy jednak działacze środowiskowi są tak optymistyczni. Z pewnością nie ma wśród nich członków Europejskiej Platformy Przeciwko Farmom Wiatrowym (EPAW), która wystąpiła do organów Unii Europejskiej „o wprowadzenie moratorium na wydawanie pozwoleń dla nowych inwestycji w farmy wiatrowe oraz budowę tych już zatwierdzonych”. Niestety Komisja Europejska wniosek odrzuciła, ale stowarzyszenie zapowiada „dalsze naciski aż do momentu osiągnięcia celu”.
To może choć Słońce jest zupełnie niegroźne? Świeci sobie przecież tak samo niezależnie od tego, czy używamy go do produkcji energii czy nie. No tak, Słońce świeci tak samo, ale jak przyjrzeć się bliżej ogniwom fotowoltaicznym, można dopatrzyć się niepokojących rzeczy. Przy produkcji paneli fotowoltaicznych wytwarzane są toksyczne odpady. Jak pisze Chris Clarke, dziennikarz zajmujący się zagadnieniami ochrony środowiska, „według danych opublikowanych przez [władze stanu Kalifornia] wytwórcy [paneli słonecznych] wytworzyli ponad 46 mln funtów [czyli 20 tys. ton – AR] odpadów niebezpiecznych w latach 2007-2011.” Choć „to wciąż znacznie mniej odpadów niebezpiecznych niż przy wytwarzaniu kilowatogodziny ze źródeł konwencjonalnych takich jak węgiel, czy nawet ‘czysty’ gaz ziemny” [składnia oryginalna – chodzi zapewne o porównanie 1 kWh do 1 kWh – AR], to „nie przynosi korzyści udawanie, że ten problem nie istnieje”. Clarke zauważa także, że w czasach, gdy wytwarzanie paneli przenoszone jest do krajów takich jak Chiny „gdzie przepisy o ochronie środowiska oraz bhp niemal nie istnieją” tym bardziej nie wolno problemu ignorować i dopuszczać, by „ktoś inny płacił środowiskową cenę za nasz zielony tryb życia”. Problem nie jest wydumany. We wschodnich Chinach zdarzały się już protesty przeciwko zanieczyszczeniu środowiska przez producentów ogniw, tłumione przez policję. Same elektrownie też nie zawsze budzą entuzjazm. Przeciwnicy inwestycji w rejonie Exeteru twierdzą, że planowana instalacja zniszczy krajobraz, a poza tym spowoduje zajęcie gruntów ornych, „jednych z najlepszych obszarów dostarczających żywność w Devon, ograniczając podaż roślin uprawnych w czasie narastających globalnych niedoborów żywności”. Ten sam zarzut podnoszony jest w odniesieniu do biomasy (i innych biopaliw), której masowe wykorzystanie może oznaczać „więcej wylesień, intensywniejsze zmiany klimatu, więcej wywłaszczeń i więcej zanieczyszczenia powietrza”.
Tak oczywiście można bez końca. Nie znaczy to oczywiście, że wszystkie te obawy są równie poważne i równie uzasadnione (zresztą przyznaję, cytaty są wybrane dość przypadkowo). Znaczy natomiast, że póki co wytwarzać energii bez negatywnego wpływu na środowisko nie potrafimy i jeszcze długo potrafić nie będziemy, zresztą dotyczy to dziś praktycznie każdego aspektu ludzkiej działalności, przynajmniej w krajach rozwiniętych. Warto też pamiętać, że czego byśmy nie planowali budować, zawsze znajdą się argumenty przeciwko.
Przy tym wszystkim chyba jedynym procesem, który nie wzbudza niczyich zastrzeżeń jest oszczędzanie energii, ale żeby ją oszczędzać, najpierw trzeba ją mieć. Pora zatem pogodzić się z faktem, że nie da się być „100% eko” i zamiast rozmawiać o ptakach zabitych przez tę farmę, albo chorobach wywołanych przez tamtą elektrownię, spojrzeć na sprawę szerzej i porównywać wszystkie aspekty. Nie same ptaki, nie same ryby, nie samo CO2 i oczywiście nie samą Fukushimę. Wykazanie szkodliwości dowolnej inwestycji energetycznej nie jest bowiem wielkim wyczynem – da się to zrobić pewnie w każdym przypadku. Sztuka – zdecydowanie niełatwa – polega na wybraniu takiej kombinacji, która będzie miała jak najmniejszy wpływ w sumie. No i jeszcze jeden drobiazg – takiej, która będzie niezawodnie działać.
