Przynajmniej trzy kraje świata do dziś spierają się o pierwszeństwo powstania chrupiących, smażonych ziemniaków pokrojonych w słupki, czyli… frytek. Frytki w języku angielskim funkcjonują pod nazwą French fries, czyli "ziemniaki usmażone po francusku". Właśnie ten fakt pozwala Francuzom zgłaszać pretensje do smażonego ziemniaka - najprawdopodobniej zupełnie bezpodstawnie, gdyż wydaje się, że francuskie są one jedynie… z nazwy. Podobnie Amerykanie, głównie ze względu na popularność dzisiejszych fast foodów, chcą część chwały przypisać sobie. Ale tak na prawdę, kto jest ojcem, czy może raczej matką, frytek?
W tej sprawie trzeba zaufać historykom. Oni natomiast początków niezwykle popularnych dziś kawałków ziemniaków smażonych na tłuszczu upatrują nie gdzie indziej, ale właśnie w XV-wiecznej Belgii. To wtedy, w belgijskim mieście Dinant, zamarznięta zimą rzeka zabrała mieszkańcom podstawowe ich pożywienie - ryby. Zdesperowanym Walonom pozostawały tylko ziemniaki. Hym, jak je przyrządzać aby były dobre i jednocześnie się nie znudziły? Zaczęli je kroić na kształt rybek i smażyć na wołowym smalcu. Okazało się, że alce lizać! Później, znacznie później, w XIX wieku, frytki stały się już tak popularne, że w całym regionie zaczęły powstawać bary, w których można było kosztować ziemniaki smażone na tłuszczu. Właścicielem jednego z pierwszych miał być niejaki pan Fritz, i to właśnie od niego belgijskie frytki zyskały swą nazwę.
Do dziś dla wielu, frytki z majonezem albo sosem andaluzyjskim, pozostają pierwszym i nierzadko jedynym kulinarnym skojarzeniem z Belgią. Jednak Belgia to nie tylko frytki. Już od tysiąca lat kraj pozostaje potęgą kulinarną, dzięki obfitości egzotycznych przypraw i produktów. Przez te tereny przechodziły bowiem główne szlaki handlowe i dlatego pod dostatkiem było takich przypraw, jak cynamon, szafran, pieprz czy gałka muszkatołowa. Co więcej, mimo bliskości Francji, mieszkańcy kraju mają własny smak, swoisty gust i oryginalne potrawy, a w odpowiedzi na wielość gatunków francuskich win, zaskoczyli świat tysiącami rewelacyjnych piw.
Mawiają, że Bóg uprzywilejował niderlandzkojęzycznych Flamandów zamieszkujących północną część Belgii. To oni mają dostęp do morza i jego owoców. Wieki temu, flamandzcy rybacy przynosili do domów resztki niesprzedanych połowów, razem z wodną menażerią, czyli tzw. waterzooi. Gospodyni wrzucała do garnka lokalne warzywa, wino i gotowała na małym ogniu razem z darami Morza Północnego. Do dziś potrawa ta jest jedną z najpopularniejszych w regionie, a gar gorącego waterzooi jest ponoć najlepszym sposobem na przeziębienie. Waterzooi, to jednak nie jedyne błogosławieństwo regionu. Flandria słynie przede wszystkim z małży - tzw. Moules marines, czyli muszli duszonych w białym winie z selerem naciowym i śmietaną. To potrawa iście królewska! Oczywiście podawana z frytkami z kuflem mocnego, belgijskiego piwa.
Francuskojęzycznym Walonom z południa Belgii brak morza wydaje się jednak nie doskwierać. To właśnie w tym regionie znajdują się wielkie lasy i masywy Gór Ardeńskich, gdzie przez dziesięciolecia królowała dzika zwierzyna, a szynka ardeńska uważana jest do dziś w całym regionie za nierówny sobie przysmak. Do tego setki gulaszy, potrawek, ciemnych sosów i pasztetów - istny raj dla mięsożerców! Najpopularniejszy jest lapin à la bière - zając w wiśniowym piwie, kotlety wieprzowe z brukselką (Côtes de porc au chou de Bruxelles), gęś w czosnkowym sosie (L'oie á l'instar de Vise), nerki cielęce z jałowcem (Rognons de veau au genièvre) czy węgorz na zielono ze szpinakiem, szczawiem, nacią pietruszki, tymiankiem i bazylią.
Nie da się ukryć, że Belgowie są także nieopanowanymi amatorami łakoci. To właśnie tutaj zaczęto wyrabiać czekoladę i tutaj trafiło pierwsze ziarno kakaowca. Oprócz klasycznej czekolady, popularne są przede wszystkim praliny wypełniane likierami, karmelem, marcepanem czy kandyzowane owoce w czekoladzie. Belgia to także pyszne gofry, ale nie takie, jak można kupić w polskich budkach. Belgijskie wafle z Liège są aromatyczne, maślane, pozbawione zbędnych dodatków i bitej śmietany.
Wróćmy jednak do piwa, bo to na nim tradycja trunków w Belgii stoi przede wszystkim. Ponad 10 wieków temu, tutejsi mnisi odkryli, że wywar z jęczmienia ma nie tylko wartości odżywce, ale znacznie lepiej gasi pragnienie od wody. W XI wieku ponoć brat Arnold z Oudenburga zakazał pić wodę swoim owcom z zatrutej rzeki, a zamiast tego zalecił picie piwa. Do dziś mamy aż 25 piw klasztornych - piw trapistów (m.in Westmalle, Orval, Chimay, Rochefort), z których większość jest wierna tradycji tzw. górnej fermentacji. Do głównych rodzajów belgijskiego piwa zalicza się Lambic - białe piwa pszeniczne i wytrawne piwa czerwone i brązowe oraz tzw. piwa Saison - sezonowe, o charakterystycznym cytrynowo-pieprznym smaku. Co tu dużo mówić, łącznie w Belgii jest kilka tysięcy!!! rodzajów piw, warzony w ponad 500 browarach!
Cóż, wielkimi krokami zbliżają się już wakacje. Może w tym roku warto więc przyjechać do Belgii, zanurzyć się w lokalnej gościnności i obfitości różnorodnych smaków. Na monotonię nie można tu bowiem narzekać. Trzeba tylko po prostu jeść, i jeść i jeść i… popijać. Potem nie ma jednak, jak to wrócić do domu, do nas, do Polski. Wrócić na pierogi, na bigos, czy wielkiego schaboszczaka, lub na kaczkę z pyzami, albo… golonkę peklowaną z Wielkopolski! Mniam, mniam, palce lizać!
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego
www.szejnfeld.pl
www.kobiecastronazycia.pl