Papuasi wsławili się ludożerstwem i chociaż ludzina w tej części świata nie jest już popularna, to mieszkańcy Zachodniej Papuy wciąż mają apetyt na drugiego człowieka, zwłaszcza turystę. Bardzo chcą go poznać.
Przez ostatnie dwa dni byłam w części Indonezji, która jest najbardziej wysunięta na wschód. Z lotniska w Labuan Bajo przeleciałam na Bali a następnie sześciogodzinnym lotem do Jayapury w Papui i stamtąd półtoragodzinnym lotem do Sorong, by z tego miasta przedostać się promem do miejscowości Waisai na archipelagu Raja Ampat.
Papua leży pod samym równikiem, jest tu bardzo ciepło i wilgotno. I nie ma wielu turystów. Dlatego w Jayapurze i Sorong wzbudzałam ogromne zainteresowanie. Ludzie mają tu inne rysy twarzy niż w zachodniej części Indonezji i nieco inne figury. Przypominają bardziej Indian lub Aborygenów niż Azjatów.
Przed lotniskiem w Jayapurze oferują charakterystyczne pamiątki. Między innymi gigantyczny osłaniacz na członka czy pióropusz z martwego ptaka.
Takich rzeczy nie można oczywiście przewozić przez granicę. Na pierwszy rzut oka uwagę zwracają dwie rzeczy. Po pierwsze papuascy mężczyźni są wobec siebie bardzo czuli. Obejmują się, trzymają za rękę, głaszczą. Nie jest to w najmniejszym stopniu oznaką homoseksualnej orientacji, ale wyrazem troski i szczerej przyjaźni.
Druga spawa to fakt, że cały czas żują czerwoną maź, a następnie obficie opluwają nią chodnik i podłogę. To pinang, miąższ orzeszków betel, który nie jest narkotykiem, ma jednak delikatne działanie rozluźniające. Papuasi wierzą, że dzięki niemu będą mieli mocniejsze zęby, chociaż u większości mieszkańców Zachodniej Papui nie prezentują się one zbyt elegancko. Są po prostu czerwone.
Na lotnisku można było znaleźć tabliczkę z zakazem plucia pinangiem, która dla przybysza z Europy wyglądała jak zakaz krwawienia z nosa.
Sztuka poznania
Jak pisałam, już na lotnisku w Jayapurze wzbudzałam spore zainteresowanie. Część osób uśmiechała się do mnie, machali i wykrzykiwali coś w moją stronę (wierzę, że były to same sympatyczne rzeczy), jednak każdy kto znał angielski nie zwlekał, by zagadać. W kawiarni na lotnisku podszedł do mnie Rickson, student makroekonomii, który pracuje teraz restauracji, by zarobić na dalszą część studiów. Koniecznie chciał wiedzieć, co robię w Jayapurze i poczęstować mnie ciastkami, które sprzedawał na lotnisku. Od razu został moim znajomym na Facebooku, mam mu napisać wszystko o Polsce.
W Sorong z kolei wsiadłam na prom do Waisai, miejscowości położonej na archipelagu Raja Ampat. Pasażerami byli ludzie, którzy wracali z pracy lub jechali odwiedzić znajomych. Prom odpływa wtedy, kiedy się zapełni.
Nikt się nie niecierpliwi i nie awanturuje. Na pokładzie szybko pojawiają się sprzedawcy, którzy oferują jedzenie, kosmetyki i biżuterię. Widziałam m.in. siedmioletniego chłopca, który sprzedawał pierożki.
Na pokład wniósł wielki pojemnik jedzenia i z wielką atencją rozdzielał porcje do foliowych torebek. Właściciel sklepu na promie nawet nie pisnął słowem, chociaż chłopak karmił jego klientów. Widać tu na każdym kroku szacunek do cudzej pracy i zrozumienie potrzeby zarobku.
Na promie zaczepił mnie Edi, który podróżował z dwoma synami.
Mimo że nie mówił zbyt dobrze po angielsku, to miał ogromną frajdę, że może pogadać z kimś zupełnie obcym. Edi jest inżynierem i pracuje w Makasarze. Buduje mosty i drogi, głównie w Indonezji, ale zdarza się, że jeździ także do Malezji i na Filipiny. Dla Ediego największym problemem jego kraju jest korupcja. - Jeśli sobie z tym nie poradzimy, to Indonezja upadnie - powiedział mi z pełnym przekonaniem. Kolejna sprawa to narkotyki. - One dziesiątkują nam społeczeństwo. Pełnym sercem popieram karę śmierci - dodaje.
Edi bardzo wierzy w nowego prezydenta Jokowiego. - Jestem przekonany, że uda mu się postawić te kraj na nogi. To człowiek z ludu i doskonale wie, czego lud potrzebuje.
Edi płynie ze swoimi synami w odwiedziny do rodziny w Waisai. Widok mężczyzny zajmującego się dziećmi w Indonezji, to żaden ewenement. Prom płynie dwie godziny, kiedy dopływamy pasażerowie karnie ustawiają się w kolejce do wyjścia. Nie ma przepychania, zniecierpliwienia. Dwa strumienie ludzi płynące z przeciwnych stron statku płynnie się łączą. Jeśli ktoś dostanie przez przypadek łokciem w nos lub nadepnie się mu na stopę, to nie ma problemu. Zdarza się, jest tłok.
Królewskie warunki
Waisai jest niewielką mieściną znajdującą się na archipelagu Raja Ampat (Czterech Króli). Mój pokój w hotelu ma co prawda kilku sublokatorów a w mieście zdarzają się tzw. blackouty czyli okresowe zaniki energii elektrycznej, ale jest to urocza miejscowość i chyba najczystsza ze wszystkich, które odwiedziłam.
Po regatach zorganizowanych tu w zeszłym roku została tu odnowiona promenada i… drewniana wieża Eiffle'a z gwiazdą Davida na szczycie.
W Zachodniej Papui mieszkają głównie chrześcijanie i ludzie wyznający wierzenia animistyczne.
Kiedy po rozpakowaniu się wychodzę z pokoju, czeka już pod nim trzech Papuasów. Każdy musi mieć ze mną zdjęcie.
Raja Ampat nie jest miejscem odkrytym przez turystów, a trzeba przyznać, że to raj na Ziemi.
A raczej na wodzie. Liczne wysepki, lazurowa woda i rafa koralowa. Przyjeżdżają tu przede wszystkim nurkowie. Teren jest naprawdę dziewiczy. Gdy w trakcie rejsu przybijamy do jednej z wysp, okazuje się, że jest ona zamieszkana.
Fransa spotykam na szczycie góry, na którą wdrapałam się, by zrobić zdjęcia. Mieszka tu z rodziną od trzech lat (płaskiego terenu na wyspie jest może 30 metrów kwadratowych). Rozmawiam z nim za pośrednictwem tłumaczki, która z angielskim też nie radzi sobie znakomicie.
Przeniósł się tutaj ponieważ jego wioska została poddana restrukturyzacji. Budują tam nowe domy, unowocześniają ją. Kiedy proces odnowy się zakończy, wróci tam. Na razie pilnuje okolicy, takie dostał zadanie od lokalnej administracji, i łowi ryby. Za 10 homarów (które dziennie udaje mu się złowić) dostanie na targu 300 tys. rupii czyli około 100 zł. Do miasta pływa raz na tydzień lub dwa tygodnie. W okolicy ma też sąsiadów na innych wyspach.
Lokalna administracja pozwoliła mu zająć teren, pod warunkiem, że będzie pilnował okolicy. Tępił rybaków nielegalnie łowiących ryby i dbał o przyrodę. Prawdopodobnie dostaje też pieniądze na benzynę do łódki. Frans przystał na te warunki.
Pytam, czy mogę zobaczyć jak mieszka. Oczywiście. Chatka stoi na wodzie, w środku jedna izba, regał kilka garnków i... telewizor z DVD.
Prawdziwe bogactwo
Jak pisałam, Raja Ampat zapiera dech w piersiach. Region chciałby się rozwinąć turystycznie, ale stawiają głównie na bogatych, nurkujących turystów. Jednak poza widokami, najciekawsi są ludzie. Papuasi jedli wrogów, by przyswoić sobie ich mądrość i siłę. Dzisiaj mają niezwykły apetyt na cudzoziemców, chcą się od nich dowiedzieć wielu rzeczy i cieszą się, gdy ten obcy też jest zainteresowany ich historią. Zresztą, sami też są do zjedzenia. Taka forma kanibalizmu nie zdziesiątkuje ludzkości, może ją tylko wzmocnić. Po odwiedzeniu tej części Indonezji postulowałabym o papuaską dietę na całym świecie.