W „Skyfall” dosłownie i w przenośni powróciliśmy do korzeni Agenta 007. Tym razem twórcy (tak jak i bohaterowie) oscylują pomiędzy staroświeckim, a nowatorskim. „Spectre” to pod wieloma względami film tradycyjny, jednak już nie tak elegancko klasyczny jak „Skyfall”. Więcej tu gadżetów, strzelanin i akcji, ale czy w tym przypadku więcej znaczy lepiej?
Początek filmu to kilkuminutowa, kolorowa podróż z Bondem - techniczny majstersztyk. Najpierw przedzieramy się przez barwny tłum świętujący Dzień Zmarłych, później lekko zaintrygowani wjeżdżamy windą by trafić z latynoską pięknością do pokoju i... wyjść z niego przez okno, po to żeby razem z agentem, który z wyjątkową gracją przechodzi po dachu wybrać dogodne miejsce do oddania strzału. Jest ciekawie i apetycznie. Po tym ekscytującym rozpoczęciu aż ślinka cieknie na myśl o tym co będzie dalej – niepotrzebnie.
Programy szpiegowskie dziewięciu krajów mają zostać scalone, sekcja „00” ma zniknąć, M pozostawiła po sobie jeszcze jedną misję do wykonania, a w międzyczasie tajna organizacja SPECTRE próbuje zrealizować swoje nikczemne plany, chociaż kogo to obchodzi? Więcej emocji niż sama akcja wzbudzają za każdym razem gadżety Bonda. Na szczęście warte 200 milionów dolarów reklamy (z małymi wyjątkami, o ile zegarek za grubo ponad 20 tysięcy można nazwać małym wyjątkiem) nie kolą w oczy. Warto jednak wspomnieć, że na pożegnanie Craiga (który podobno w rolę Agenta 007 wcielił się po raz ostatni) przedstawiono powiązania z wcześniejszymi częściami. Te rozwiązania niektórych zagadek będą gratką dla fanów serii.
Jednym z problemów tego dopracowanego, ale pozbawionego powiewu świeżości filmu jest brak chemii między głównymi bohaterami. Od dawna zapowiadana rola Bellucci okazała się być jedynie kilkuminutowym występem, a prawdziwą dziewczyną Bonda, która towarzyszy nam przez większość seansu jest Madeleine (w tej roli Léa Seydoux), która zasłużyła w pełni na tytuł królowej lodu. Francuzka jest na swój sposób ponętna i nieoczywiście kusząca, jednak ciężko dostrzec uczucie między nią, a Jamesem, a scena erotyczna jest zwyczajnie kiepska. Do tego po słabo rozwiniętej relacji Bonda i bohaterki granej przez wyczekiwaną na ekranie, włoską piękność pozostaje niedosyt. Za to warto zaznaczyć, że i tym razem Agent 007 w wydaniu Craiga to nie nieśmiertelny Ethan Hunt. Nadal jest on człowiekiem z krwi i kości, który ma traumy, problemy, któremu czasem coś nie wyjdzie, chociaż tym razem mniej skupiono się na samej postaci Bonda. Zamiast przybliżyć widzowi jego psychikę przeznaczono ten czas na więcej akcji, co może podobać się lub nie w zależności od gustu.
Ta część nie ma w sobie niczego, co wyróżniłoby ją na tle wcześniejszych i porównując do hitu sprzed trzech lat wręcz trochę zawodzi. Waltz nie jest tak przerażający jak wyjmujący szczękę Bardem, a i nawet Bond jest jakiś mniej seksowny. Tylko Whishaw jest jeszcze bardziej uroczy. Przekraczający 300 milionów dolarów budżet nie pomógł zatrzeć powracających podczas seansu przyjemnych wspomnień z filmu „Skyfall”. Mimo małego jęku zawodu fakt jest taki, że tych 2,5 godzin nie czuć przez co „Spectre” można nazwać po prostu dobrym filmem sensacyjnym, a stałe elementy takie jak idealnie skrojone garnitury, elektryzujące pojedynki w pociągach czy helikopterach, przerzucanie akcji pomiędzy różnymi widowiskowymi lokalizacjami (tym razem m.in. Meksyk, Maroko i Austria) tworzą z tego kolejną, udaną rozrywkę z Bondem w roli głównej.