To że Tomasz Lis jako nowy szef „Newsweeka” wypuści jakąś bombę, szczególnie mnie nie zaskoczyło. Ale dyskusja o autoryzacji, która po raz kolejny przy tej okazji wróciła, już tak. Nie sądzę jednak, aby udało się znieść jej konieczność. Nawet jeśli argumentem przeciw będzie nazwisko samej Teresy Torańskiej.

REKLAMA
Za moim sprzeciwem wobec zjawiska autoryzacji nie stoi żadna głębsza filozoficzna myśl, ale proste założenie, że trzeba myśleć o tym, co się mówi czy robi, a potem ponosić za to odpowiedzialność. Proste. Jasne, że każda wypowiedź może być zmanipulowana i zupełnie odbiegać od pierwotnej intencji autora. Prawdą jest również, że polskie prawo prasowe reguluje w art. 14 konieczność autoryzacji i pracując w Polsce bezwzględnie należy go przestrzegać.
Mimo że jestem przeciwniczką autoryzacji, nie sądzę, aby polskie media były gotowe na całkowite jej zniesienie. A to w związku z formą sprostowania (najczęściej regulowanego wyrokiem sądu), które delikatnie rzecz ujmując, odbiega najczęściej od oczekiwań poszkodowanych. Inną kwestią jest fakt, że zwykle należy udowodnić rzetelność dziennikarską, czyli wykazać, iż dołożyliśmy wszelkich starań w celu potwierdzenia informacji przez nas podawanych. Tu istnieje już dość spore pole do cynicznego balansu między paragrafami. W krajach o dłuższej tradycji wolnych mediów, regulacje nie odgrywają takiej roli, ponieważ punkt ciężkości jest gdzie indziej.
„Washington Post”, który, jak podkreśla Andrzej Lubowski (jeden z najbardziej cenionych polskich dziennikarzy w USA i autor książki „Zbig. Człowiek, który podminował Kreml”), uchodzi za podstawową lekturę tych, którzy uważają, że rządzą USA, zaliczył w 1979 wpadkę z Polską w tle. Dziennikarka poważnego pisma twierdziła, że doradca prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński flirtował z nią w trakcie wywiadu i w pewnym momencie pociągnął za zamek błyskawiczny rozporka, kiedy to został rzekomo przyłapany przez fotografa, który uwiecznił całą sytuację. Tekst obfitował także w sensacje o nocnych balangach dyplomaty oraz zamiłowania do niepełnoletnich przedstawicielek płci pięknej. Fotografie z jakiś powodów nie ujrzały jednak światła dziennego. I jak sobie poradził z tak złą prasą nasz człowiek w Waszyngtonie, cieszący się dotąd nieposzlakowaną opinią? Dementi? Sąd? Przecież nie można było nad tym doniesieniem przejść obojętnie jak nad tabloidową kaczką. Kto więc rozliczył „Washington Post”? Konkurencja! „Time” wykpił relację ze spotkania, które de facto nigdy się nie odbyło. Wytknął poważnemu dziennikowi, że w perspektywie ówczesnego kryzysu irańskiego i drastycznych podwyżek cen benzyny, tropi wyssaną z palca aferę rozporkową. To „Time” pokazał, że Brzeziński nie ma z doniesieniami nic wspólnego i przyłapał konkurencję „z opuszczonymi majtkami”.
Dyskusje o autoryzacji i dokładności dziennikarskiej w Polsce będą powracać jeszcze wielokrotnie, ale problem nie tkwi w regulacjach prawnych. Brakuje nam tytułów na tyle mocnych, aby mogły prowadzić dziennikarski pojedynek na rzetelność, aby mogły na podobnym poziomie ze sobą polemizować czy zwyczajnie patrzeć sobie na ręce. Polski rynek mediów jest w istocie szalenie mały, a dziennikarze migrują od tytułu do tytułu, płynnie odchodząc i wracając. I nawet sprawa tej rangi, co Bielan kontra Torańska raczej na radykalną zmianę regulacji nie wpłynie, bo jest tylko kroplą w morzu codziennych praktyk.