Często słyszę, jak wielu producentów chce nas oszukać, niewinnych konsumentów, oferując nam NIEZDROWE produkty. Dodają do wyrobów świństwa… konserwanty, różne dodatki, coś, czego sami na pewno by nie zjedli, a chcą tym faszerować nas! jednocześnie zarabiając na tym krocie! Hmmm… z tego co wiem, to żeby produkt mógł być sprzedawany jako żywność, to jednak kilka osób musi się na to zgodzić i raczej nie ryzykowałyby zbyt pochopną decyzją utratę swojego stanowiska. Z drugiej strony musimy sobie odpowiedzieć na pytanie- „Czy to my idziemy do sklepu, czy sklep przychodzi do nas?”, czy ktoś z pistoletem przy głowie wsadza nam produkty do koszyka każąc potem za nie płacić przy kasie? Następnie przywiązuje nas do krzesła i karmi niczym gęsi hodowane na pasztety foie gras. Chyba nie…

REKLAMA
Sami stoimy przed sklepową półką i sami codziennie dokonujemy żywieniowych wyborów mając do dyspozycji najpotężniejsze narzędzie trafnego strzału … etykietę każdego produktu. Niestety, większość naszych zakupów przypomina sprint po sklepie niczym struś z bajki o ptaku-pędziwiatrze, maraton po z góry ustalonych traktach komunikacyjnych, wrzucanie do koszyka produktów wg ideologii inż Mamonia (…bo ja zasadniczo lubię te produkty, które znam), szybka (i bolesna) opłata za transakcję kupna-sprzedaży, zainstalowanie nabytych dóbr w domowych szafkach i lodówkach…
A potem siedząc w domowym fotelu, zajadając kupione delikatesy oglądamy z zapartym tchem ulubiony program Polaków: „Wiem, co jem” i aż się w nas gotuje, jak to nas trują, jak oszukują, jak naciągają, jak pasą, jak wykorzystują, jak…
Dziwne, ja takiej refleksji nie mam. Choć nie zawsze mam czas na uważne zakupy, to wolę jednak często przeczesać etykietę produktu, który biorę ze sklepowej półki, bo to zawsze mniej czasu niż potem odchorowanie czegoś, co nie koniecznie musiało trafić do żołądka mojego lub kogoś z moich bliskich. Wiem, wiem, ja mam lepiej, bo mam wiedzę, jak czytać etykiety produktów, pewnie nadmiar wolnego czasu no i oczywiście sokoli wzrok, bo kto normalny przeczyta te mikroliterki na opakowaniu, ale… kto chce - szuka sposobu, kto nie chce - szuka powodu. Etykieta produktów nie jest pisana w języku suahili, a wystarczy poznać kilka podstawowych zasad, by dokonać przy sklepowej półce zdrowszego wyboru. Badania pokazują, że jedynie 52% konsumentów czyta etykiety. Wydawałoby się, że super, ponad połowa, że co drugi… ale 80% z tych 52% poszukuje jedynie informacji o… dacie przydatności do spożycia. Wow! Dobre i to. Jednak większość z nas nie rozróżnia, czym rożni się „jogurt truskawkowy” od „jogurtu o smaku truskawkowym”, „pieczywo wieloziarniste” od „pieczywa pełnoziarnistego”?- a różnica jest mniej więcej taka sama jak między „węglem kamiennym” a „kamieniem węgielnym”- dość istotna i zasadnicza.
Owszem, producenci często używają „fantasy name” dla swoich produktów, umieszczają kolorowe i apetyczne wizualizacje produktów, bo przecież je się również oczami, ale nawet najbardziej „ślinotokowy” obrazek jedzenia nie powinien zwolnić nas z racjonalnego podejścia na wydawanych przez nas pieniędzy.
Drugą ważną kwestią, która w ogóle nas nie interesuje to lista składników. To tam zapisane są wszystkie dodatki i składniki, które dobrze znamy z codziennego użytku lub te, które budzą nasze demony i strach. Zawsze jednak mamy wybór, by poszukać czegoś co tego, czego nie lubimy nie zawiera lub zawiera w zdecydowanie mniejszej ilości. Jak to sprawdzić? Przeczytać! Lista składników jest wypisywana w kolejności MALEJĄCEJ. Na pierwszym miejscu jest składnik, którego w produkcie jest najwięcej, a na ostatnim ten, którego jest najmniej.
Ostatnio pokusiłam się na zakup ulubionych przez moją rodzinę lodów bakaliowych. Do wyboru trzy produkty- pudełka niekiepskie, złote litery z różną czcionką i jakieś daleko odbiegające od lodów wyrafinowane nazwy, przez zmrożoną szybkę mrugają do mnie mniejsze lub większe ilości orzechów i rodzynek. Taki wybór, ceny podobne, pozostaje więc tylko dziecięca wyliczanka „ene due like fake…”, ale nieeeee, przytomność karze odwrócić je na nudny rewers.
A tam na jednych lodach na liście składników na pierwszym miejscu WODA (chyba nie zamawiałam bakaliowego sorbetu?), na drugim opakowaniu… MLEKO W PROSZKU (whot?) w ostatnich, na pierwszym miejscy była śmietanka… biorę to! Nie zachwyciła mnie tak symfonia smaków, menuet kompozycji wyrafinowanych dodatków przyprawionych do smaku ambrozją niepowtarzalnej ediudy aromatu… zafascynowała mnie… przyziemność… prostota składu i świadomość, że daję najbliższym to, co ( ja wiem, że jest) NAJLEPSZE!
Tekst linka