Od początku kampanii mogło się wydawać, że Barack Obama, jako urzędujący prezydent, to pewniak i zwycięzca wyborów prezydenckich w USA. Jednak im dłużej trwała kampania, tym bardziej widać było, że tak łatwo nie będzie.
Aleksander Kwaśniewski. Prezydent Polski od 1995 do 2005
Barack Obama i jego sztab przez długi czas prowadził swoją kampanię w silnej kontrze do Mitta Romneya, stwierdzając, że ten po prostu nie ma „papierów” na bycie prezydentem. Takie głosy rozgłaszano także wśród Republikanów. Wydaję się, że obecny prezydent Stanów Zjednoczonych był zbyt pewny siebie i jak sądzę zbagatelizował pierwszą debatę z Mittem Romneyem. To po niej okazało się, że Romney potrafi być jednak prezydencki i daje sobie radę.
W tym momencie kampania Obamy legła w gruzach. Trzeba było zaczynać na nowo. Nagle okazało się, że to poważny kandydat i trzeba z nim dyskutować merytorycznie. No i to już jest trudniejsza batalia. Tym bardziej trudna, że Obama miał za sobą cztery bardzo trudne lata kryzysu.
Z jednej strony wyniki ekonomiczne nie są aż tak złe, żeby mogły pogrążyć w wyborach urzędującego prezydenta, ale nie są tak dobre, żeby mógł spokojnie czekać na swoją wygraną. Do tego doszedł huragan, który można powiedzieć, że był w opozycji do Obamy. Tak już jest, że wszystkie kataklizmy, nawet jeżeli władza daje sobie z nimi radę, a uważam, że tak było w tym przypadku, wpływają na ludzi przygniatająco i frustrująco. Wtedy taka frustracja zazwyczaj odbija się na rządzących. Ten rodzaj frustracji może nie mieć powszechnego znaczenia, ale może wpłynąć na zachowania wyborcze, a wszyscy w tej chwili zastanawiają się, jak to wpłynie na głosy w jednym ze stanów, które może mieć znaczenie. Chodzi mi o tzw. stany wahające, „swing states”, gdzie co prawda chodzi tylko o cztery głosy elektorskie, ale mogą być one znaczące. Skutki tego huraganu są wyjątkowo dotkliwe. Więc to wszystko układa się w taką niejasną mozaikę.
Można się liczyć z tym, że tej nocy będziemy trzymani w napięciu do samego końca. Amerykańscy specjaliści mówią wręcz o możliwości powtórki z roku 2000, kiedy walczył Gore z Bushem. Gore miał więcej głosów, ale głosów elektorskich miał mniej. Tu też może się okazać tak, że któryś z kandydatów może mieć mniej głosów w ogóle, ale wygra głosy elektorskie.
W przypadku Obamy jeden czynnik może być przeważający. Przypominam, że swoimi obietnicami wywołał naprawdę wielką falę oczekiwań. Każdy polityk ma z tym kłopot, gdy obietnice przekraczają możliwości ich spełnienia. Ludzi, którzy są zawiedzeni niespełnionymi obietnicami jest bardzo dużo. Co prawda wydaje mi się, że procentowo to nie jest jakaś wielka ilość, ale pamiętajmy, że te wybory będą decydowały się o jeden, dwa, trzy procent głosów.
Wśród głosujących jest również grupa, która zdecydowała się oddać swój głos na Obamę w przekonaniu, że dokonują wobec samych siebie historycznego aktu. Głosując na pierwszego, niebiałego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Stąd ich oczekiwania były jeszcze większe i stąd ich zawód jest dzisiaj głębszy aniżeli innych, którzy po prostu głosowali ot tak, jak w każdych poprzednich wyborach. To jest taka psychologiczna reakcja: no zobacz, ja ci dałem taki kredyt zaufania, wbrew własnym poglądom, własnej tradycji, przyzwyczajeniu, a tobie się nie udało. To może być kolejny kłopot dla Obamy.
Mimo tych wszystkich wydarzeń, które są przeciw Obamie, to uważam dzisiaj, że jest on na tyle silną postacią, iż to właśnie on zostanie prezydentem USA na kolejną kadencję.