Po ponad roku od masakry na wyspie Utoya zapadł wyrok w głośnej sprawie Andersa Breivika. Norweski sąd uznał go za poczytalnego i skazał na dwadzieścia jeden lat więzienia (to najdłuższy możliwy wyrok w prawie norweskim, dopuszczalne jest przedłużanie go nieskończoną ilość razy, jeśli skazany nadal będzie uważany za osobę stwarzającą zagrożenie). Z drugiej strony, morderca teoretycznie może wyjść po latach dziesięciu.
Breivik w czasie odczytywania wyroku zachowywał się w stylu obserwowanym na poprzednich rozprawach – uśmiechał się, wyglądał na wręcz zadowolonego z wyroku (wg niego uznanie go za niepoczytalnego i umieszczenie w zakładzie psychiatrycznym „umniejszyłoby rangi jego czynów”). Zachowywał się tak, jak skazani opozycjoniści, a nie jak bandyci.
Jeden z komentujących wyrok Norwegów powiedział zastanawiające zdanie: „Breivik ma wielu wyznawców. Nie można im zabronić komentowania tej sprawy”. Wygląda tak jakby Norwegowie wstydliwie i tchórzliwie ukrywali skalę aprobaty dla motywów jego zbrodni.
Ale chyba nie tylko Norwegowie. Trochę dziwnie mi się zrobiło, gdy jeden z polityków PiS zaczął mówić o problemie multi-kulti w Norwegii. Nie twierdzę, że nie powinniśmy przemyśleć polityki emigracyjnej w Polsce, ale akurat w tym kontekście zabrzmiało to, delikatnie mówiąc, niezręcznie.
W związku z teoretyczną możliwością wyjścia Breivika po 10 latach, nieodparcie nasuwa mi się porównanie z procesem Adolfa Hitlera w roku 1924. Breivik, z tego co słyszymy, pisze książkę – wspomnienia. Hitler czas spędzony w więzieniu spożytkował na napisanie „Mein Kampf”. Może należy zacząć żałować, że Breivik nie popełnił swojego czynu w kraju, w którym wymiar sprawiedliwości nie dawałby mu nawet teoretycznych szans na powrót do społeczeństwa?
* Film Ingmara Bergmana z 1977 r. opowiadający o źródłach i przyczynach nazizmu w Niemczech.