Przejść na informacyjną dietę czy wylogować się z Facebooka? A może nauczyć się, jak zdrowo konsumować media? - piszą Aleksandra Kaniewska i Weronika Przecherska.
Miłośniczka: Japonii pod każdą postacią (także na talerzu) oraz Wielkiej Brytanii – za humor, czarną herbatę i BBC. Za dnia analityk polityczny w Instytucie Obywatelskim
Będę biegać dwa razy w tygodniu. Czytać Szekspira w oryginale. Częściej spotykać się z przyjaciółmi. Mniej czasu spędzać przed ekranem komputera. Tak może wyglądać typowa lista noworocznych postanowień. W tym roku coraz częściej pojawiają się na niej deklaracje o odejściu z sieci czy przejściu na informacyjną dietę.
Czytelnicy, ci sami, którzy skrycie czytają plotki w portalu „Pudelek.pl”, zaczynają krytykować miałkie treści dostarczane im przez media, zwłaszcza internetowe. „Wiem, że pies Kory zamówił sobie marychę, a nie wiem, kto rządzi Izraelem. Mam pretensje do mediów, bo szkołę ukończyłem jako osoba o większej wiedzy o świecie. Odkąd zdałem się na zawodowych dziennikarzy, by mi tę wiedzę dostarczali, idiocieję” – załamywał niedawno ręce pewien bloger w arcypopularnym tekście o masowym ogłupianiu społeczeństwa w Polsce.
Informacyjna apokalipsa
Nic w tym dziwnego. Żyjemy w czasach apokaliptycznego zalewu informacji. Konsumujemy je od rana do wieczora. Dwójka badaczy z University of California w San Diego przeprowadziła niedawno badania, z których wynika, że do przeciętnego Amerykanina codziennie dociera ponad 100 tys. słów. Te przekładają się aż na 12 godzin ciągłej ekspozycji na bodźce informacyjne!
Część informacji pochodzi z maili i wiadomości przesyłanych przy pomocy mediów społecznościowych, reszta z efektów przeszukiwania sieci oraz „tradycyjnej” konsumpcji przekazów medialnych – w internecie, na papierze czy w wersji elektronicznej. Ten nadmiar treści dorobił się naukowego terminu: „przeładowanie informacyjne”, które być może już niedługo będzie traktowane jak jednostka chorobowa.
O tym, że zaczniemy tonąć w oceanie informacji, pisał ponad 40 lat temu futurolog Alvin Toffler. Dziś na pewno śmieje się z trafności swoich prognoz. Nie on jeden. „Internet nas ogłupia” – bije na alarm Nicholas Carr w nominowanej do nagrody Pulitzera 2011 książce „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg”. Nic więc dziwnego, że coraz więcej osób przyznaje: jesteśmy zmęczeni siecią, mediami społecznościowymi, bezcelowym surfowaniem, klikaniem w linki przekierowujące nas do kolejnych artykułów. Wiemy tak dużo, że nie wiemy już nic.
Głupi czy głupszy?
Ale to nie nadmiar informacji jest problemem, tylko sposób w jaki je konsumujemy i przyswajamy. Clay Johnson w książce „Dieta informacyjna” podkreśla, że każdy kolejny „click” w treści na portalach internetowych niesie za sobą określone konsekwencje. To czytelna wiadomość dla zarządzających mediami i dziennikarzy: „O tym chcemy czytać”.
Tomasz Machała na portalu Natemat.pl podkreślał niedawno, że wolny rynek rządzi się takimi samymi prawami jak każda inna dziedzina gospodarki. Innymi słowy, dostarcza tego, co chce większość. Podobnie mówił Grzegorz Miecugow, kiedy ogłosił, że największą słabością mediów jest ich odbiorca. Na szczycie popularnych newsów jest informacja o wiernym kocie, który codziennie odwiedza grób zmarłego pana? Będziemy więc pisać o zwierzakach. Ludzie masowo komentują informację o rozwodzie „Perfekcyjnej Pani Domu”? Dostarczymy wam jej historię w odcinkach. Czy to media ogłupiają społeczeństwo, serwując mu płaski i sensacyjny przekaz, czy może jednak odbiorcy, przyzwyczajani przez lata do lekkostrawnej papki, nie mają dziś ochoty na wysublimowany merytorycznie posiłek?
Zdaje się, że Tomasz Machała, a wcześniej i Grzegorz Miecugow mają trochę racji. To nie tylko wina mediów, że globalny umysł tabloidowy domaga się coraz głupszych i bardziej błahych treści. Dlaczego? Bo nie umiemy z medialnej oferty wybrać tego, co nam dobrze służy. Korzystając z metafory kulinarnej, zamiast kawałka tortu zjadamy ich pięć. Nic dziwnego, że cierpimy na niestrawność i zawroty głowy. „Brak krytycznej i rozumnej konsumpcji mediów to ogromny problem. Szkoły powinny zająć się edukacją medialną, która pokazywałaby młodzieży, jak korzystać z informacji w sieci i poza nią. W innym wypadku, medialny analfabetyzm społeczeństw będzie się pogłębiał” – zgadza się Frank W. Baker, były amerykański dziennikarz telewizyjny, dziś autor podręczników o mediach.
Konsument krytyczny
Co więc zrobić, żeby nasz „mózg elektronowy”, o którym kiedyś pisała Wisława Szymborska, przeładowany informacjami, nie eksplodował lub nie zgłupiał do końca? Dla właściwego dobierania ilości i rodzaju przekazów konieczna jest wiedza na temat medialnych gatunków, rodzajów nośników informacji i ich znaczenia. Ważne jest więc, żeby odbiorcy mieli świadomość, że Wikipedia i blogi dostarczają innego rodzaju wiedzy niż artykuł naukowy czy podręcznik. A także, żeby wiedzieli, że programy informacyjne różnią się od publicystycznych, ale już klasyczna reklama jest zupełnie tym samym, co zgrabnie ukryte wewnątrz programów lokowanie produktu.
Dr Małgorzata Bogunia-Borowska, socjolog kultury i mediów z UJ twierdzi, że niewyedukowany widz jest bezradny i podatny na manipulację. „Już sam sposób filmowania, na przykład polityków, może zwiększać sympatię lub niechęć do nich. Człowiek niski, którego sfilmujemy od góry, będzie wyglądał na jeszcze mniejszego i mniej znaczącego. I odwrotnie, ujęty z dołu wyda się widzowi większy i potężniejszy. Warto mieć tego świadomość” – tłumaczy. Krytyczne podejście do przekazów medialnych pozwala unikać pułapek przynależności ideologicznej: politycznej, religijnej, moralnej. Pozwala także zauważać istnienie zarówno niepodważalnych źródeł informacji, jak i tych, które mogą być zmanipulowane.
Na szczęście z fazy bezrozumnego bycia online coraz odważniej przechodzimy do dyskusji nad rozsądnym korzystaniem z dobrodziejstw sieci. Jeszcze kilkanaście lat temu Polacy jako młodzi adepci kapitalizmu uczyli się, że koszule uprane w proszku XY niekoniecznie staną się śnieżnobiałe. Dopiero poznawaliśmy magię reklamy i PR-u.
Dziś musimy wrócić do podstaw i nauczyć się na nowo oglądać telewizję, czytać gazety czy surfować po sieci. Selektywnie i krytycznie, żeby nie zidiocieć. Bo uciec od świata mediów i internetu, co postulują niektórzy krytycy, tak naprawdę się nie da. Jak mówi twórca sieci, Brytyjczyk Tim Berners-Lee, możliwość bycia online to dziś jedno z podstawowych praw człowieka. I ogromny przywilej. „Oczywiście, można żyć bez internetu. Nie jest za to możliwe życie bez wody. Ale jeśli już masz wodę do picia, internet staje się prawie tak samo ważny!”.
*Aleksandra Kaniewska – analityk polityczny ds. Wielkiej Brytanii w Instytucie Obywatelskim, publicystka, japonistka
*Weronika Przecherska – analityk polityczny ds. Niemiec, interesuje się dyskursem i komunikacją polityczną