Prawie wszystkie lęki Polaków mają źródło w braku zaufania do ludzi. A społeczeństwo strachu łatwo jest dzielić, trudniej w nim coś zbudować. Tę tendencję cynicznie wykorzystują kolejne pokolenia polityków-populistów.
Miłośniczka: Japonii pod każdą postacią (także na talerzu) oraz Wielkiej Brytanii – za humor, czarną herbatę i BBC. Za dnia analityk polityczny w Instytucie Obywatelskim
Kiedy myśli się o Polakach A.D. 2014 na pierwszy plan, oprócz sporu między konserwatyzmem a postępowym liberalizmem, wysuwa się konflikt: indywidualizm a wspólnotowość. Po 1989 roku Polacy dali wiarę, że kapitalizm to recepta na wszystkie bolączki: od gospodarki po kulturę. Dlatego niemal z dnia na dzień narodziło się w Polsce społeczeństwo indywidualistów.
Po pierwsze, był to efekt uboczny po chorobie komunizmu. Po drugie, „ojcowie transformacji” od początku powtarzali rodakom, że ważne jest, żeby „brać sprawy w swoje ręce”. Że to, kim jesteś i co zyskasz, jest owocem jedynie tylko twojej pracy, zdolności i zaradności. To była filozofia myślenia o społeczeństwie, która doprowadziła do tego, że dziś mamy „doskonałych polskich konsumentów” i „biernych polskich obywateli”. Konsumentów, którzy – jeśli powinie im się noga – winią za to państwo. Myślą bowiem zgodnie z logiką: „Gdy odnoszę sukces, to wyłącznie moja zasługa. A kiedy przytrafia się porażka, za moje potknięcie obwiniam państwo”. Krótko: to państwo jest źródłem moich cierpień.
To dlatego utrzymującym się w Polsce modelem działania jest nadal „amoralny familizm”, rozpoznany przez socjologów w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku u środkowoamerykańskich farmerów. Jego głównym wyznacznikiem jest uparte dążenie do celu, nawet z pogwałceniem norm moralnych, które teoretycznie uznaje się za ważne. Tak postępuje część Polaków, świadomie łamiąc obowiązujące zasady społeczne i prawne (na przykład, nie płacąc podatków w kraju), przy jednoczesnym wytłumaczeniu (i wewnętrznym rozgrzeszeniu), że „wszyscy tak czynią”. Amoralny familizm oznacza, że na szczycie priorytetów stawiamy interes własny (i naszych najbliższych), a nie dobro wspólne. Jedną z przyczyn, ale też i skutków takiej plagi, jest brak zaufania – do siebie nawzajem, ale też do instytucji. Większość Polaków żyje więc w zgodzie z egoistyczną maksymą: „jeśli umiesz liczyć, licz na siebie”.
Socjolog Edmund Wnuk-Lipiński uważa, że brak zaufania na poziomie indywidualnym niesie za sobą wymierne konsekwencje – ekonomiczne, społeczne i polityczne – dla całego społeczeństwa. Na przykład w wymiarze ekonomicznym podważa się wszystkie transakcje, co oznacza, że każda umowa między ludźmi musi być ubezpieczana. Rośnie biurokracja, bariery prawne i niechęć do dalszego działania. I tak koło się zamyka: nie ufamy nikomu, więc nie działamy. A skoro nie działamy, nie mamy też poczucia wpływu na rzeczywistość. To powoduje coraz większą inercję i brak motywacji. Psycholog społeczny Krystyna Skarżyńska zauważa, że „prawie wszystkie lęki Polaków mają źródło w zgeneralizowanym braku zaufania do ludzi”. Nietrudno dojść do dalszych wniosków: przy pomocy tych właśnie lęków łatwo jest dzielić, trudniej budować. Tę tendencję cynicznie wykorzystują w Polsce kolejne pokolenia polityków-populistów.
Jedno jest pewne: Polska nie dokona drugiego kroku modernizacyjnego, jeśli nie zaczniemy budować wspólnoty. Mówią o tym wyniki ostatniej Diagnozy społecznej, której autorzy piszą wprost: bez zaufania i współpracy nie będzie kolejnego, polskiego sukcesu.
Tylko wspólnota ludzi, która razem pracuje na rzecz dobra wspólnego - swojego państwa - jest gwarantem szybkiego rozwoju. Warto po raz kolejny przypomnieć słowa amerykańskiej senator Elizabeth Warren, która w 2011 roku, podczas walki o fotel senatorski w stanie Massachusetts, mówiła: „Nie ma w tym kraju nikogo, kto doszedł do bogactwa sam. Nikogo! Zbudowałeś fabrykę – to świetnie. Ale powiedzmy sobie szczerze: woziłeś towary po drogach, za które reszta z nas zapłaciła, zatrudniałeś pracowników, których wykształcono za nasze pieniądze, byłeś bezpieczny w swojej fabryce, bo za nasze pieniądze pilnowały cię policja i straż pożarna. Miałeś świetny pomysł, wyszło ci coś cudownego – Bóg z tobą. Weź dla siebie duży kawałek tortu. Ale częścią umowy społecznej jest to, że resztę oddasz następnemu dziecku, które będzie chciało pójść w twoje ślady”. Prospołeczny entuzjazm Warren przekonał Amerykanów – została senatorem.
Richard Sennett, amerykański socjolog, który swoje życie dzieli między Starym i Nowym Kontynentem (wykłada zarówno w London School of Economics, jak i na Uniwersytecie Nowojorskim), w swojej najnowszej książce Razem. Rytuały, zalety i zasady współpracy tłumaczy, czemu dla współczesnego, rozpędzonego i zmiennego świata jedynym ratunkiem jest współpraca międzyludzka. „Kooperacja jest rzemiosłem”, pisze Sennett, tak jak wcześniej w Etyce dobrej roboty, podkreślając, że dobre zwyczaje biorą się nie z nadzwyczajnej, wrodzonej moralności, ale z praktyki. Tu wraca jak mantra pozytywistyczne hasło „pracy u podstaw”, językowo przez wielu znienawidzone, a tak przecież mądre i konieczne. Zwłaszcza że żyjemy w epoce różnic – ekonomicznych, etnicznych, religijnych, kulturowych – zaś sprzężenie tendencji globalizacyjnych i kosmopolitycznych z marzeniami o powrocie do lokalności wcale nie zmniejsza temperatury napięć, ale ją zwiększa. Pojawiają się zwycięzcy i przegrani, wykluczeni i ci, którym się udało.
Współpracy Polacy powinni zacząć się uczyć już dziś, już zaraz. Bo to, jacy jesteśmy teraz, jest ważne o tyle, że stanowi bramę do naszej przyszłości. Od naszej dzisiejszej pracy nad sobą jako społeczeństwem zależy, jak będą wyglądały dalsze dzieje Polski.
Czy da się przewidzieć, jakie będzie polskie społeczeństwo, za kilka, kilkadziesiąt lat? Jeśli oprzeć się na badaniach socjologów, pozostaniemy pewnie: dość tradycyjni, ale nie tradycjonalistyczni; rodzinni, ale wybierający różne warianty życia domowego; wciąż – w dużej mierze – wierzący, ale nie fundamentalistyczni. Jeśli Polsce i Europie będzie sprzyjać koniunktura, staniemy się najpewniej bardziej zasobni, może przez to też bardziej otwarci, przyjaźni i pewni siebie. Jeśli zaś zaczniemy współpracować – w szkole, w pracy, na własnym podwórku – może wreszcie zbudujemy wspólnotę obywatelską, aktywne społeczeństwo. Może też w polski kod kulturowy na trwałe wpisze się tak polskie przecież słowo „solidarność”.
Warto powiedzieć to głośno: dziś największym zagrożeniem dla Polski nie jest kolejny kryzys finansowy, nie są wojny i turbulencje polityczne, ale my sami. Dlatego: Polacy, mniej egoizmu, więcej współpracy.
Esej jest fragmentem wstępu do najnowszego wydania „Instytutu Idei”, kwartalnika Instytutu Obywatelskiego.
*Aleksandra Kaniewska – analityczka ds. polityki zagranicznej w Instytucie Obywatelskim, absolwentka Modern Japanese Studies na Uniwersytecie Oksfordzkim, publicystka.
** Jarosław Makowski: filozof i publicysta, redaktor naczelny kwartalnika „Instytut Idei”, szef Instytutu Obywatelskiego.