Wielu Polakom Irlandia Północna kojarzy się z filmami sensacyjnymi sprzed wielu lat, w których przystojni, rudzi mężczyźni o dzikich oczach (tacy trochę Kmicice) reprezentowali romantyczną wersję IRA w walce o swój kraj, czyt. Irlandię. Tymczasem Irlandia Północna należy do Wielkiej Brytanii, nie do Republiki Irlandii. Nazwanie brytyjskiego mieszkańca Belfastu "Irlandczykiem" może doprowadzić do towarzyskiego zgrzytu.
Jim (imię zmienione) ma żal do Polaków, którzy mieszkają w Irlandii Północnej. Wielokrotnie określali go jako jako Irlandczyka, co za kazdym razem sprawiało mu wyjątkową przykrość i mocno go gniewało. Tak sie składa, że uważa się za Brytyjczyka i to duszą i ciałem oddanego Królowej- tak mocno, że w walce o nieprzerwaną przynależność Prowincji do Korony odebrał życie kilku osobom z drugiej strony barykady. Czyli Irlandczykom.
Padrig (imię zmienione), też mieszkaniec Belfastu ma żal do niektórych Polaków. Spotkał się bowiem z tym, że wzięli go- uwaga- za Anglika, których tutaj jest niewielu, a potem za Brytyjczyka, którzy, jego zdaniem, okupują tę część ziemi irlandzkiej. I zgodnie z sugestią, jaka została wymalowana na jednym ze znaków drogowych w jego dzielnicy, "Brits out"- powinni się czym prędzej stąd wynieść. Podobnie, jak Jim, jest przywiązany mocno do swojego okupowanego kraju i w walce o jego wyzwolenie odebrał życie kilku osobom z drugiej strony barykady. Czyli Brytyjczykom.
To bardzo skomplikowana historia. Choć prowincja ta znajduje się na tej samej wyspie, na której leży Republika Irlandii, to geopolitycznie jest częścią Wielkiej Brytanii. Cenzus z 2011 roku wykazał, ze wciaż mieszka tu trochę więcej Protestantów (identyfikujacych się jako Brytyjczycy) niż katolików (identyfikujących się jako Irlandczycy).
W 1998 roku zakończono (oficjalnie) wiele dekad trwający konflikt cywilny, jaki trawił to miejsce. Zakończono porozumieniem, na mocy którego z więzień wyszli wszyscy ci, którzy uważali się za żołnierzy Kólowej lub Republiki, nawet jesli odbierali innym życie przy pomocy bomb. Porozumienie to też głosiło, że od tej pory wszystkie problemy terytorialne, rządowe, zwiazane z władzą, itp rozstrzygane będą na zasadzie równego i demokratycznego dostępu (co jest monitorowane) obu stron do wszystkiego, tzw. shared space.
Zatem akceptuje się i lojalizm i republikanizm, jeśli nie burzą one porządku zwykłego życia. Nie ma znaczenia, czy popierasz Królową czy chcesz przyłączenia do Republiki Irlandii - masz prawo do wyrażania swoich poglądów pod warunkiem, że nie odbierzesz tego prawa swoim nominalnym przeciwnikom, ale i uznasz status quo, czyli fakt, że Zjednoczone Królestwo składa się, przynajmniej na razie, z Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.
Przynajmniej na razie, bowiem pokojowo nastawieni reprezentanci obu stron liczą na jakieś referendum w tej sprawie. Radykałowie nie liczą na referendum, ale na rozwiązania siłowe, z tym że nie o tym teraz.
Z tego jednak wynikają pewne konsekwencje.
Otóż ludzi trudno pogodzić, zwłaszcza gdy robią zakupy ramię w ramię z mordercami ich braci, sióstr, ojców. Niełatwo jest też wytłumaczyć niektórym, że właściwie niekonieczne jest (albo bardzo konieczne) wywieszanie narodowej (czyt. brytyjskiej) flagi na belfaskim ratuszu.
Niełatwo jest znieść widok wroga, który opasuje się flagą irlandzką i chce, by policja/wojsko/urzędnicy (czyli ramię rządu brytyjskiego) chyżo wynieśli się z tego miejsca. Ale trudno jest też zdzierżyć, gdy Brytyjczyk z paroma jemu podobnymi organizuje paraliżujące miasto protesty, bo mu flagę brytyjską zdjęto z ratusza.
Bo właściwie, patrząc na wszystko z lotu ptaka, Belfast jest miastem należącym do dwóch nacji - Brytyjczyków i Irlandczyków. Nie wspominając już o tysiącach emigrantów, którzy na razie nie są traktowani poważnie, choć powinni, bo i oni powolutku zaczynają dostrzegać niuanse lokalnego życia i kształtować swoje polityczne opinie. Od których za dziesięć lat może wiele zależeć.
I tak, Polacy znaleźli się po środku.
Często w wielkiej nieświadomości lądowali w Belfaście, znajdowali prace i z rozpędu, może spowodowanego filmami w dzieciństwie, możne z niewiedzy, może z braku zainteresowania lokalną skomplikowaną historią, zaczęli nazywać lokalnych Irlandczykami.
Tyle, ze Polacy najczęściej pracują w miejscach (już na pewno mieszkają), gdzie Irlandczyków jest najmniej.
Jeśli trafią na kosmopolitycznego przedstawiciela diaspory brytyjskiej, który wierzy w zasadę shared space na tak podzielonym i trudnym skrawku ziemi, nie ma żadnego problemu. Wielu lokalnych wspięło się na wyżyny próbowania zapomnienia o przeszłości i uczy się tolerowania faktu dwunarodowości Irlandii Północnej.
Ale jeśli trafią na fanatycznego przedstawiciela nacjonalizmu brytyjskiego - mogą się mocno naciąć.
Dla niektórych Brytyjczyków nazwanie ich Irlandczykami jest śmiertelną obrazą. I vice versa. Jest to tak drażliwa kwestia, że w przestrzeni publicznej raczej stosuje się określenie Północnoirlandczyk (Northern Irish), ale i to oczywiście nie zadowala wszystkich.
Nawet w mediach użycie określenia "północ Irlandii" zamiast "Irlandia Północna" staje się orężem politycznym i manifestacją poglądów, bez zbędnych dalszych wyjaśnień. Ktoś, kto tak powie, z pewnością jest republikaninem i nie pogodził się z faktem, że Irlandia Północna jest częścią Zjednoczonego Królestwa. Uważa, że Irlandia została podzielona i jest okupowana.
Dlaczego o tym piszę? W polskich mediach często myli się te rzeczy, co Polacy mieszkający w Irlandii Północnej zdążyli zauważyć i nawet żartują, że polskie media, z racji niewiedzy, niechcący promują republikanizm.
Wiele razy, gdy mowa jest o Belfaście czy innych miastach, przypina się mu flagę Republiki Irlandii, zapominając, gdzie (przynajmniej na razie) umiejscowiła go geopolityczna zawierucha dziejowa. A to może być odebrane jako deklaracja polityczna tych mediów.
Niby nic dla przeciętnego polskiego zjadacza chleba znad Wisły, ale dla kogoś, kto mieszka nad rzeką Lagan i uczy się z polskich mediów, że Belfast należy do Republiki Irlandii, nie jest to, chwilowo, najbardziej korzystna lekcja, biorąc pod uwagę wciąż trwającą niestabilność tego miejsca.
Jak z tego wybrnąć? Najlepiej humorem. Wiele razy, gdy miałam przed sobą grupę, co do której orientacji narodowościowej nie miałam pewności, gdy wspominałam coś o jakichś lokalnych idiosynkrazjach i musiałam je dookreślić, mówiłam: "A teraz sobie Państwo sami wybiorą, czy powinnam użyć określenia "Brytyjczyk" czy Irlandczyk". Zostawiam tu dla Was wolne miejsce. Niepotrzebne skreślić".
Czy to oznacza, ze nie mam poglądów na tę sprawę?
Mam. Mam i to coraz bardziej zaangażowane, ale zachowuję je dla siebie, uznając, że nie czas jeszcze na ich wyrażanie oraz, że jeszcze nie czuję, bym do końca rozumiała złożoność sytuacji.