Mój dziewięciomiesięczny syn patrzy na mnie wielkimi, niebieskimi oczami. Uśmiecha się z dwoma zębami dopiero co wyrżniętymi, w uśmiechu tym maleją mu oczy i robią się szelmowsko-knujące. Następnie z gardzieli wydobywa się soczysty bek, a z pupy bąk oraz grzmot i wiem już, że kupa będzie na plecach.
Niemowlę w pewnym momencie przestaje pachnieć mlekiem, a zaczyna sobą - plus fekalia. Mamy, jeśli mają czas na prysznic w dzień, mogą z siebie wiele, och, jakże wiele zmywać, ale bywa, że nie mają (u nas nie ma pod ręką babć, dziadków ani cioć), zatem ciągną się, lepią, przywierają i doprawdy- skąd, do cholery, koncepcja yummy-mummy?
W czasie naszego ostatniego wyjazdu do Londynu w rozkosznym upper-middle class Kew Gardens, chadzając z Hrabią w wózku, widziałam piękne młode i niemłode mamy ze zrobionymi włosami (u mnie - masa niestarannie pofarbowanej siwizny), pełnym naturalnym makijażem (u mnie - kreska na oku, dość nierówna, eyelinerem w drżącej z niewyspania dłoni robiona, bo pod okiem, nomen omen, niemowlęcia w chodziku, którego bardzo bawi malowanie twarzy), ubrane stylowo i interesująco (u mnie - ciągle dżinsy i jedna z setek nałogowo kiedyś kupowanych bluz sportowych, a gdy wychodzimy, zawsze ten sam bezrękawnik, bo świetnie się z niego ściera wymioty), za którymi unosi się zapach dobrych perfum (u mnie - perfumy stoją sobie w szafce).
Jakiś tani dezodorant mam w łazience. Gdzieś. Między kaczuszkami, wacikami, chusteczkami.
Ja, która uwielbiam dobre zapachy.
Yummy-mummy? Hę????
Czy to ja jakaś nieogarnięta?
Ale jak ogarnąć świat siedmiomiesięcznego dziecięcia, jeśli się wciąż chce mu robić puree własnymi rękami i mówić do niego, gdy się je robi i sprawiać, by mu się wyrysowywały liczne i iskrzące ścieżki neuronowe? I jak wtedy nie ściągnąć włosów w kucyk? Wolne loki? - wolne żarty... Ile razy się przebierać, gdy wytworny rzyg ozdobi rękaw? Czy się przebierać? Jak zaordynować sobie krem na twarz wieczorem, gdy nie ma się siły zmyć, co się naniosło rano w czasie drzemki prawie że bezzębnego?
Yummy-mummy?
Yummy było dziś, gdy syn dostał na kolację puree z tofu (ha! źródło żelaza, co to na rozwój mózgu, itepe…), suszonych moreli i gotowanego jabłka…a jutro będzie jadł puree z wołowiny (ha! źródło żelaza, co to…), słodkiego ziemniaka, soku pomarańczowego i pora, jak chce Annabel Karmel, która ułożyła genialny zestaw przepisów dla mam, gotujących w domu.
A my - domowa chińszczyzna. Pyszna, z cudnych warzyw z farmy nadmorskiej.
Z surowym imbirem, mirim, wszystko lege artis. Robione z niemowlęciem pod pachą, w kuchni, chodziku, w lepiszczach jego.
I to było yummy, gdy synowi smakowitości spływały po rozrechotanej brodzie i moich rękach. Patrzyłam na jego śmiejące się oczy, myślałam o kończonej przeze mnie książce i o tym, że czas płynie… i że On jest tu i teraz zawarty w tym momencie, w tej chwili. Ze mną, trochę potarganą, trochę lepiącą się, z krostkami na policzkach, bez manikjuru i innych zabiegów, ze mną, na brudnej podłodze z tostem w ręce.
Nasz czas.
Który będzie topniał, bo za dwa tygodnie wracam do pracy.
Zatem tylko teraz, tylko w tej chwili tak bardzo nie-yummy, ale tak bardzo blisko.