Mieszkam w Afganistanie od 2011 roku i to czego najbardziej mi brakuje w Kabulu to polska prasa drukowana i książki po polski. Wiadomo, mam dostęp do Internetu, mogę pobierać gazety na Kindla, ale to nie to samo. Kontakt z papierem ma dla mnie jakąś relaksującą moc – a uspokajać jest się czemu, bo Kabul – jak się Państwo domyślają - nie jest najbardziej odprężającym miejscem, które można wybrać na tymczasowy dom. Lub dom – po prostu.
Ostatnio na wakacje do Polski pojechałam z pustą walizką i z zamiarem zapełnienia jej książkami w drodze powrotnej. Jestem z Warszawy więc poszłyśmy z przyjaciółką do Wrzenia Świata na tyłach Nowego Światu powdychać pozytywną atmosferę miejsca, napić się cydru i kupić tyle książek ile zdołam unieść. I tak w mojej torbie wylądowało pięć czy sześć pozycji w tym „Zbawcy mórz” Adama Leszczyńskiego oraz wspaniale wydany kwartalnik Kontynenty. Na lotnisku dopakowałam kilka miesięczników dla kobiet i wróciłam do Kabulu. Na miejscu zaczęłam czytać i okazało się, że zarówno w 2 numerze Kontynentów z 2013 roku jaki i w lipcowym Twoim Stylu poruszony jest temat Afganistanu. Taki niszowy temat, a tu tyle publikacji na raz – aż przyjemnie czytać.
W Kontynentach reporterka i fotografka Monika Bułaj pisze z natchnieniem o swoich refleksjach podczas podróży przez Afganistan. Świetne zdjęcia, ale ja już po tytule słyszę w głowie zgrzyt zaciętej płyty - „Arabeski dywanu”, słucham? Autorka zaczyna od tego, że czuje się swojsko i domowo na Mikrorajonie – postsowieckim blokowisku w stylu niskich budynków z szarej płyty, pamiątce po okupacji radzieckiej. Żeby uwierzyć, że jest w Kabulu fotografuje ubranego w turban członka bractwa sufickiego. Rozumiem, że tego dnia nie było żadnego ataku, jeżeli autorka miała wątpliwości, czy może jest jeszcze na polskimi blokowisku. Zwykle kiedy jest atak, rozrywający powietrze dźwięk wybuchów przypomina o tym dość wyraźnie. Autorka pisze w uniesieniu, cytuje Rumiego – klasycznego perskiego poetę, odnosi się do prostoty Afgańskich cmentarzy, idzie na walki przepiórek, subtelnie smuci się, że Talibowie „lumpenproletariat islamu wzrastający na humusie desperacji i globalnych wojen” (s.149) swego czasu zabronili Afgańczykom słychać muzyki. Autorka przeżywa mistyczne uniesienie w meczecie. Była w Bamian, widziała wielkie pustki po zniszczony wielkich buddach i pisze, że „pokrzywdzeni Hazarowie, mieszkańcy Bamianu, przez stulecia jakoś utożsamiali się z tymi postaciami bez twarzy i oczu, z ich pokaleczonymi, opuchniętymi policzkami” (s.150) – tak, naprawdę? To bardzo malowniczy wniosek. Tylko tak zupełnie nie mogę sobie wyobrazić, żeby jakiś mieszkaniec Bamian powiedział coś takiego. Wiadomo, jeżeli autorka pisze o Afganistanie bez wojny, czyli wycina gigantyczny kawałek rzeczywistości, to nie może być zbyt realistycznie - to zepsułoby czarujący, orientalny, na wpół magiczny obraz Afganistanu.
Mój problem z tym reportażem poetyckim polega chyba na tym, że po prostu mieszkam w innym Afganistanie. Mój nie jest ani trochę magiczny i ani trochę czarujący. Ale my ludzie Zachodu ze słowiańską duszą lubimy czytać takie kawałki. Nie mówię, że tekst Moniki Bułaj jest zły bądź nieprawdziwy – autorka przyjęła po prostu skrajnie inną niż moja interpretację otaczającej jej rzeczywistości. Można by powiedzieć, że autorka pokochała Afganistan, bo nic nie miała do stracenia – wracała do swojego Triestu. Ja, żeby stracić jak najmniej tu zostając, nie mogę pokochać Afganistanu, dobre uczucia obniżają gardę a to nie jest miejsce na bezbronność.
Drugi artykuł, ten z Twojego Stylu, jest zupełnie inny. To wywiad z Anną Wojtachą, która będąc w moim wieku – mając 25 lat – pojechała relacjonować swój pierwszy konflikt właśnie z Afganistanu. Korespondentka wojenna, która ma przejściowe objawy syndromu stresu bojowego. „TS: W Warszawie zdarza Ci się budzić w nocy ze strachem? AW: Bywa. Raz w moim mieszkaniu padłam na ziemię i podczołgałam się pod ścianę bo na zewnątrz strzeliła rura wydechowa w samochodzie. Gdy oprzytomniałam, roześmiałam się. Zdarza mi się po wyjściu z domu automatycznie „skanować” otoczenie. Obserwować dachy domów, czy nikt stamtąd nie celuje, czy w zaułkach nie kryje się snajper. Po pewnym czasie to mija. (s. 20).
Jasne – znam to – ostatnio będąc we Włoszech zrobiłam „duck and cover” bo nad przystanią pięknego Portovenere zaczęły strzelać fajerwerki. Doświadczenie Anny Wojtachy jest mi bliższe, bo mówi o strachu. Chociaż co tu dużo mówić – daleko mi do korespondentów wojennych. Zdecydowanie nie biegnę w stronę odgłosu strzałów, żeby zobaczyć co się dzieje.
Jeżeli zapytacie Państwo o Afganistan o którym zamierzam pisać to odpowiem cytatem z „Władców mórz” Leszczyńskiego, który pisał to o Afryce, a idealnie odnosi się do tego ja mam za oknem: nie widziałam takiego kraju o którym pisze Bułaj w swoim poetyckim opisie, tak jak Leszczyński nie widział Afryki Ryszarda Kapuścińskiego, ale widziałam „(…) miejsce w którym ludzie są bardzo podobni do nas, w którym nowoczesność miesza się w paradoksalny sposób z plemienną tradycją i w którym telefony komórkowe mają już wszyscy, nawet koczownicy mieszkający na pustyni (Leszczyński 2013, s. 296). Tak właśnie. Jeżeli interesuje Państwa taki Afganistan to witam na moim blogu i zapraszam do śledzenia.