Coraz więcej mówi się i pisze ostatnio o coachingu. Temat stał się modny ładnych parę lat temu, kiedy do tzw. wiadomości publicznej zaczęły przeciekać informacje o honorariach dobrych coachów biznesowych, które bez większego problemu oscylują około 2000 zł/h. Któż nie chciałby zarabiać takich pieniędzy? Nieważne, że honoraria tej wysokości kasowała elita, która rzeczywiście potrafiła w krótkim czasie znacząco wesprzeć klienta, często w sprawach tak dużych, że przy nich kwota dla coacha była praktycznie bez znaczenia.
Coach, konsultant, life-mentor. Autor książki "Sukces w relacjach międzyludzkich"
Odkąd prowadzę mój blog alexba.eu (od 2006 r.) otrzymuje regularnie maile od w przeważającej większości młodych ludzi, których marzeniem jest zostanie takim wysoko opłacanym coachem. Najchętniej jak najszybciej i bez zbytnich komplikacji.
W takich przypadkach zwykłem zalecać rozmówcom, aby najpierw stali się naprawdę dobrzy w jakiejś konkretnej dziedzinie, a potem dopiero pomyśleli o wspieraniu innych. To jest oczywiście długa droga i dla sporej grupy osób zbyt długa, zaczęto więc szukać skrótów.
Tam, gdzie jest zapotrzebowanie, ktoś zadba o podaż i w rezultacie jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się różne kursy, certyfikaty itp. obiecujące adeptom, że po wpłaceniu pewnej, często niemałej kwoty na konto organizatora (o bardzo oficjalnej i poważnej nazwie) staną się „prawdziwymi coachami”, z odpowiednimi papierami, a klienci będą się o nich bili. To najwyraźniej spotkało się ze sporym odzewem adeptów, bo w jedna stronę zaczęły płynąć pieniądze, a w drugą najprzeróżniejsze certyfikaty. Nawet niektóre uczelnie, wbrew temu, co się mówi o ich ociężałości programowej, zwietrzyły interes i zaczęły oferować coaching jako element różnych programów studiów. Ostatnio widziałem w internecie ogłoszenie pewnej firmy oferującej kurs coachingu w 100% na odległość, przez oglądanie filmów, oczywiście po zapłaceniu pewnej określonej kwoty!!! Ta oferta przypomina zaoczny kurs pływania przez oglądanie filmików na YouTube, bez obecności w basenie.
W rezultacie, jak już wspominałem, niedługo będziemy mieli w Polsce więcej „coachów” z różnymi certyfikatami niż osób z prawem jazdy...
A tak zupełnie serio, to sytuacja powoli zaczyna przypominać niektóre niepoważne firmy zajmujące się Multi Level Marketingiem – tam często pozyskuje się dystrybutorów, każąc im zainwestować w pakiet początkowy i obiecując złote góry a w rzeczywistości kończy się na tym, że taka firma ma więcej „niezależnych sprzedawców” niż klientów. To piszę ku przestrodze potencjalnych naiwnych, którzy łudzą się, że w tej ciekawej, rozwijającej i często lukratywnej dziedzinie działalności jest droga na skróty i wystarczy wydać odpowiednią kwotę pieniędzy, zaliczyć jakiś kurs i już jesteśmy „w raju”. I jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, to niech przemyśli sobie solidnie odpowiedź na następujące pytanie (warto też zadać je oferentom kursów): kto i na podstawie jakich kryteriów certyfikował certyfikujących?
Dziwię się, że tego rodzaju pytania są tak rzadko stawiane w życiu, najwyraźniej mamy jeszcze bardzo głęboko zakorzenioną czołobitność przed autorytetami.O ile w dziedzinie coachingu osobistego można jeszcze przed nieświadomym klientem stosunkowo łatwo udawać wielkiego guru, który znając „tajemne”, lub „naukowe” metody doprowadzi go do sukcesu, o tyle nędza naprędce wyprodukowanych coachów pokazuje się w całej okazałości w biznesie.
Wielokrotnie rozmawiając z moimi klientami z górnych półek managementu słyszałem, jak to przyszły jakieś osoby po psychologii, z oficjalnie brzmiącymi certyfikatami i chciały robić im często wielotygodniowy „proces coachingowy”. To trochę tak, jak gdyby, z całym szacunkiem dla moich przyjaciół harcerzy, ktoś zdobywszy odznakę „Tropiciela Śladów” pojawił się w siedzibie GROM-u i chciał tam coachować tych elitarnych żołnierzy z poruszania się w dżungli!!
Akurat w biznesie, często cytowana zasada „coachów”, że nie podsuwa się klientowi rozwiązań tylko prowadzi go tak, aby sam sobie je wypracował, służy chyba tylko przykryciu własnej niekompetencji i braku doświadczenia. Zasada ta pochodzi zapewne z psychoterapii i tam być może ma swoje uzasadnienie. W biznesie, przynajmniej w tej jego części, która działa na prawdziwym rynku, liczą się konkretne rezultaty i to możliwie jak najszybciej. Na tych poziomach firmy, gdzie angażuje się coachów, pracują zazwyczaj bardzo dobrzy, inteligentni ludzie, którzy sami wiele potrafią i dobrze sobie radzą z codziennymi wyzwaniami. Takie osoby często potrzebują coacha, który ma doświadczenie i potrafi działać jak Mr. Wolfe z filmu „Pulp Fiction”, kogoś, kto szybko i w bardzo konkretny sposób wypracuje z nimi lepsze rozwiązania niż zrobiliby to oni sami, a potem błyskawicznie przygotuje klienta do zastosowania tegoż rozwiązania.
W praktyce coachingu na poziomie prezesów, często nawet nie ma czasu na ten drugi etap i klient musi sam poćwiczyć sobie implementację, np. w samolocie czy w drodze na spotkanie. Takie są realia! Gdzie tu jest miejsce na pseudonaukowe lub pseudopsychologiczne ględzenie i szablonową metodologię?
Podobnie jest w przypadkach klientów, którzy dotąd byli odpowiedzialni za potężne, czasem miliardowe budżety i z różnych powodów stoją przed poważnym zwrotem w karierze zawodowej, często jeszcze chcąc przy tym np. zmienić branżę. Tutaj potrzeba, by na bazie istniejących kompetencji, doświadczeń i cech osobowościowych klienta stworzyć nowy i przy tym autentyczny „produkt”, a do tego niezbędna jest taka kombinacja umiejętności oraz doświadczenia coacha, na której przeważnie wyłamują sobie zęby nie tylko różni „certyfikowani kołcze”, ale i tzw. psychologowie biznesu.
Tak więc w tej dziedzinie istnieją na rynku mechanizmy samooczyszczające i to jest dobre. Luki można znaleźć np. w słabszych firmach, których nie stać na zatrudnienie dobrych partnerów HR-owych. Zatrudnia się słabych ludzi, którzy z braku wiedzy i rozeznania na rynku kierują się ładnie brzmiącymi certyfikatami potencjalnych dostawców, co ma podobny sens, jak dobieranie ważnego pracownika na podstawie jego średniej oceny ze studiów, no ale cóż…
Drugą luką są wszelkie działania organizowane z funduszy Unii Europejskiej, tutaj aż szkoda czasu na opisywanie kryteriów doboru dostawców .
Na zakończenie jeszcze jedna uwaga. Czasem spotykam się z zarzutami, że moja metoda pracy z klientem nie jest coachingiem, bo polega na połączeniu i wykorzystaniu wszelkiego doświadczenia, wiedzy i inwencji obydwu stron, a nie przerabianiu jakiegoś „procesu”, czy „metodologii”. Wtedy odpowiadam pytającemu, że zajmuję się coachingiem biznesowym od początków lat 90, wyłącznie w oparciu o bazującej na moich rezultatach propagandzie mówionej. Potem pytam, co takiego i z jakimi rezultatami robił mój rozmówca przez te ponad dwadzieścia lat, co upoważniałoby go do definiowania co to jest coaching? Wychodzi wtedy jak strasznie dużo mamy ekspertów od pływania, którzy nigdy nie przepłynęli samodzielnie nawet jednej długości basenu - takich się trzeba wystrzegać.
W powyższym tekście pominąłem kwestie coachingu osobistego, którym od równie dawna zajmuję się hobbystycznie, jeśli Czytelnicy zgłoszą taką potrzebę, to napisze i o tym.