Mam dla siebie taką radę. Chcesz obcować z dziełem, nie słuchaj jego twórców. Kiedy mówią o dziele, a już szczególnie wtedy, kiedy zabierają głos w innych sprawach. Nie zajmuj się ich biografiami i życiem prywatnym. Wyjątek można zrobić dla anegdot i przepisów kulinarnych, ale to trudne, bo można nie zdążyć wyłączyć telewizora, kiedy twórca mówi „piec 30 minut pod przykryciem” i zajmuje stanowisko bardziej ogólnej natury. Wtedy jest już za późno.

REKLAMA
Takoż po tym jak zobaczyłem Mao Tse Tunga na ścianie w studio Toma Morello, przez jakieś osiem lat nie słuchałem Rage Against The Machine (byłem jeszcze wtedy młody i przeżywałem bardziej podobne sprawy). Ciężko się było otrząsnąć z konfesyjności niektórych polskich rockmenów, ujawnionej w licznych wywiadach. Po kaczkach i kurach Żebrowskiego, niełatwo mi grać w prostolinijnego i biednego jak mysz kościelna wiedźmina, który zamiast kosić hajs, ulega hamletowskim rozterkom i wdaje się w walkę z siłami chaosu.
Po różnego rodzaju terapiach i autoterapiach, powróciłem do RATM, poradzę sobie zapewne i z wiedźminem. Ale do „Dnia świra” raczej już nie wrócę. Nie wiem, czy wynika to z siły kreacji Marka Kondrata, czy z regularności, z jaką ogłasza swój manifest nowoczesnego Polaka sybaryty. Zakładam, że dzieje się to za namową żyjących z biczowania milionów Adasiów Miauczyńskich mediów. Ale jakich mediów? Lewicowych, postmodernistycznych, postpolitycznych, przedapokaliptycznych? Nieważne, ważne, że gorliwość Kondrata w kopaniu Miauczyńskiego jest gorliwością, której nie można kupić. Za żadne pieniądze.
Tymczasem, im bardziej Kondrat usiłuje oderwać się od genialnej kreacji, tym bardziej się do niej zbliża. Szczególnie wtedy, kiedy używa tych para-inteligenckich „mend”, mówiąc zapewne o swoich niezmodernizowanych, niezgenderowanych, niezdechrystianizowanych, niezmieszczanizowanych rodakach, Polakach-cebulakach w skarpetkach i klapkach „Kuboty”.
Polakach, z których żadnego żaden bank nie zaprosił do kampanii reklamowej, Polaków, którzy z bankiem stykają się najczęściej w procesie windykacji, bo byli na tyle głupi, żeby dać się namówić na kredyt, którego nigdy nie mogli spłacić. Polaków, którzy nie rozmawiają z prezesami, ponieważ najczęściej zmuszeni są do wysłuchiwania ich monologów, podczas których prezesi mówiąc zupełnie o czym innym tłumaczą im, dlaczego zarabiają miesięcznie 300 razy więcej niż pracownicy. Czy to ci sami, którzy produkują części do różnych tam rolsrojsów i autobusów, o których z taką miłością mówi Kondrat?
Do większości myśli wybitnego skądinąd aktora nie sposób się odnieść, nie wpadając w objęcia żenady. Z niektórych z nich zmodernizowany polako-mieszczanin stworzył już pewnego rodzaju modlitwę. Idzie to tak mniej więcej:
My, Polacy
My, Polacy
Boimy się wszystkiego, co inne,
jesteśmy nieufni, ale też mamy poczucie swojej wyjątkowości –
''Polska Chrystusem narodów''.
Historię traktujemy niesłychanie wybiórczo, pamiętamy tylko o wielkich zrywach, ale o tym, że były porażką - już nie.
Ale też takiej historii uczy się w szkołach, tak naucza nas największa literatura.
Ale już się przemieniliśmy.
Z instytucji przaśnej, herbaciano-pączkowej na nowoczesną.
Absolutnie nieodbiegającą od tego, co oglądam na świecie, (po którym też sporo podróżuję).
I to jest zachwycające.
żeby trochę upuścić krwi,
żebyśmy sobie zdali sprawę, kim jesteśmy,
a nie ciągle powoływali się na Grunwald i przegrane powstania,
które, nie wiedzieć czemu, traktujemy jak zwycięskie.
Żeby się opanować w tym megalomaństwie,
przestać się puszyć i nadymać, i przyznać wreszcie, że w naszej historii przykre wypadki są tak samo częste jak te chlubne.
Wszystko, żeby stworzyć jakąś fasadę, pozór.
Cały czas udajemy, że jesteśmy fajniejsi niż w rzeczywistości,
bo wbrew tej całej napuszonej megalomanii jesteśmy strasznie zakompleksieni.
Albo w ukłonie, takim głębokim, wstydliwym, albo ze strasznie dumnie podniesionym czołem.
Świat się na nas przyjaźnie otworzył, my na świat nie bardzo, bo obawiamy się, że nas jednak zdemaskują.
Mnie to boli, bo jestem przyzwyczajony do pobytu w świecie wielokulturowym.
Masłowska nie ma już nic do roboty.
Modlitwę tę słyszymy codziennie z ust przeobrażonych Konradów-Kondratów, którzy rzeczywiście (tu się z Kondratem trzeba zgodzić) nie potrafią udźwignąć ciężaru ojczyzny. Którym zdaje się, że jak wrzucą ciężar do rzeki, pozbędą się problemu. Ale trup wypłynie. Wypłynie jako „menda”, którą polski zmodernizowany wielkomieszczanin nazwie swoje niezmodernizowane drobnomieszczańskie odbicie. Fałszywa świadomość sprawuje nad nimi niepodzielne rządy.
Wywiad kończy się myślą znamienną. W końcu jednak dochodzimy do miłości ojczyzny. Marek Kondrat, patriota praktyczny, zapytany przez Agnieszkę Kublik, czy jednak tę cebulowo-buraczaną ojczyznę kocha, odpowiada ustami swego mistrza. - Kiedyś zapytałem Gustawa Holoubka: - Co dla pana znaczy być Polakiem? Zastanowił się i powiedział: - Wszystko. Myślę sobie: kurde, wszystko to znaczy co? Ale tego mi nie wytłumaczył. – kończy Miauczyński, tfu, Kondrat.
Może źle się stało, że nie wytłumaczył. Nie tylko Kondratowi, ale tysiącom innym Miauczyńskich à rebours, którzy tak sumiennie odmawiają swą modlitwę. Zaczynają w telewizji śniadaniowej, kontynuują w obiadowej i podwieczorkowej, a kończą w kolacyjnej i nocnej. A rankiem zaczynają od nowa.
____________________________
Polska się zmienia. Z mendowatej w zachwycającą, A. Kublik rozmawia z Markiem Kondratem, gazeta.pl.