Okazało się, że zamieszczając umiarkowanie mizantropiczny wpis poświęcony, z grubsza rzecz biorąc, dzieciom i wakacjom stałem się blogerem parentingowym*. Przynajmniej tak odebrała go część Czytelniczek, którym – co jeszcze zabawniejsze – mój wpis się spodobał. Idąc za ciosem, podejmuję dziś próbę wpisu podróżniczego. O ile jednak rodzicem jestem (chyba) nie najgorszym, to podróżnik ze mnie żaden. Dlatego z góry ostrzegam, że z tego wpisu prawdziwi podróżnicy niczego ciekawego się nie dowiedzą.
Z podróżowaniem mam podobnie jak Wisława Szymborska. To znaczy w podróżowaniu najbardziej lubię powroty do domu, a dokładniej przebywanie w domu. W ogóle, jeśli ktoś już mnie z niego wyciągnie, to może swój sukces uznać za porównywalny z wyciągnięciem Bilbo Bagginsa na wiadomą wyprawę. No ale jak już gdzieś jadę, to jadę i chłonę podróż niczym gąbka. Nie inaczej było i tym razem, kiedy przyjaciele zmusili mnie do wyjazdu do Brukseli (domagając się potem podróżniczego wpisu na blogu).
Moim gospodarzem był pracujący w stolicy Belgii jako przedstawiciel Związku Banków Polskich Piotr Gałązka, którego oblicze (prócz mojego) znajdzie Czytelnik na fotografiach. W tym miejscu warto jeszcze dodać, że jeśli już muszę podróżować, to stosuję się do pewnych zasad. Nigdy nie podróżuję z biurami podróży. Podróżowanie z biurem podróży jest fundamentalnie sprzeczne z ideą podróżowania. Nie odkrywam tu Ameryki, ale pozwala to na ukazanie w odpowiednim kontraście sposobów podróżowania, które naprawdę lubię. A lubię podróżować zawodowo i we własnym zakresie. We własnym zakresie z kolei najbardziej lubię podróżować do przyjaciół, którzy zakotwiczyli się w jakiś miejscach na ziemi. Pobyt u nich pozwala z jednej strony na zakosztowanie życia tubylca, z drugiej okazują się być niezastąpionymi przewodnikami po „swoich” miejscach. Nie inaczej było w przypadku Piotra.
Najpierw rzecz banalna – Belgia jest królestwem frytek, czekolady i piwa. Frytki są tłuste, czekolada słodka, a piwo mocne. Jak się czytelnik domyśla, moją wizytę rozpocząłem jednak od piwa, dzięki czemu frytki smakowały jeszcze lepiej. Piotr ostrzegał mnie przed nimi. Zamówmy jedną porcję, mówi – to z pewnością nam wystarczy. – Nie ma mowy – odpowiadam. Nie po to przemierzyłem setki kilometrów, aby teraz nie zjeść pełnoprawnej porcji belgijskich frytek z majonezem. Jak się okazało Piotr miał rację. W połowie jedzenia mojej porcji doznałem najprawdopodobniej hiperglikemii i nie mogłem się poruszyć (w tym miejscu proszę o komentarze lekarzy, czego tak naprawdę doznałem). Biorąc przykład z licznych postapokaliptycznych gier komputerowych, uznałem, że jedynym, co może mnie uratować, jest piwo. „Fallout” nie kłamał.
No właśnie – w Belgii istnieje 100 000 gatunków piwa (tak naprawdę jest ich trochę mniej, ale tak mi się przynajmniej wydawało na miejscu). Co do zasady podają je w butelkach 0,33 l bardzo dbając, aby przelać je do szklanki właściwego browaru i gatunku. Stoją za tym zapewne racje marketingowe. Wypicie trzech belgijskich piw o standardowej polskiej pojemności 0,5 l, mogłoby się źle skończyć dla degustatora i znacznie skrócić czas biesiadowania. Piwa zaczynają się co do zasady od 6%, a wiele ma moc znacznie powyżej 8%, co czyni z nich coś w rodzaju małego wina.
Dzięki niedużym buteleczkom, każdy może spróbować większej ilości gatunków (i przy okazji więcej za to zapłacić). Piwa pije się również w naczyniach przeróżnego kształtu. Jak tłumaczył Piotr, rozwój browarnictwa w Belgii związany był z epidemią dżumy. Ludzie wierzyli, że dżumą można się zarazić pijąc wodę ze studni (nawiasem mówiąc mogło tak być – ostatnio pojawiły się nowe ustalenia w tej dziedzinie – ponownie wzywam na pomoc lekarzy). Dlatego zamiast pić wodę, mieli warzyć i pić piwo. Miało się to odbywać w szczególności na terenie klasztorów, które jako zamknięte enklawy dysponowały nie zakażoną wodą. Nie wiem, ile prawdy w tej piotrowej opowieści, i na ile opisane przyczyny rozwoju browarnictwa są belgijską specyfiką, tym niemniej dobrze by było, gdyby tak rzeczywiście było, bo jest to barwna opowieść. Więcej i bardziej fachowo o belgijskim piwie Czytelnik może przeczytać TUTAJ.
Czekolady w zasadzie nie jadłem (wiadomo – dieta). Pozwoliłem sobie na spróbowanie naprawdę maleńkiego kawałeczka w jednym ze sklepów czekoladowych, w których sprzedaje się ją przetworzoną w nieskończoną ilość form smakowych i kształtów w relatywnie wysokich cenach. Gdybym był pełnym obaw o swoją męskość prawicowym publicystą, z pewnością zataiłbym przed Czytelnikiem fakt, że najbardziej spodobała mi się torebka z czekolady i była to… damska torebka. Na szczęście nie jestem, więc …
Piotr, będący na co dzień kolegą po fachu, okazał się być profesjonalnym, przewodnikiem o dużej wiedzy, za co z tego miejsca wypada mi podziękować.
Na początek odwiedziliśmy Parlamentarium będące czymś na kształt muzeum czy ekspozycji, mającym za zadanie przybliżać idee i instytucje Unii Europejskiej w nowoczesny, interaktywny sposób. Jeśli chodzi o nowoczesność i interaktywność, to było jak najbardziej OK, ale nie powiem, żeby Parlamentarium podejmowało jakąś – choćby bardzo okrojoną – próbę refleksji nad licznymi przecież mankamentami funkcjonowania UE. Jako że historia współczesna interesuje mnie daleko mniej niż dzieje dawniejsze, udaliśmy się szybko do starej części miasta.
Tam Piotr opowiadał o przygodach Belgów z ich imperialnym królem Leopoldem II (dopuszczającym się – jak wiadomo – wielu zbrodni o znamionach ludobójstwa), dzięki którego dokonaniom Belgia stała się królestwem czekolady. Wskazał miejsce, w którym Paul Verlaine pobłogosławił Artura Rimbauda rewolwerem (bez pomocy zapewne bym je przeoczył) oraz ponownie ostrzegł, żebym nie kupował gofrów z bitą śmietaną, tylko suche – bo nie dam rady ich zjeść. Podobnie jak w przypadku frytek – miał rację. Wyjaśnił również, że człowiek na koniu na załączonym obrazku to Gotfryd z Bouillon, a dokładniej jego pomnik i że to właśnie od jego nazwiska pochodzi słowo bulion (jako wywar z kości serwowany uczestnikom I wyprawy krzyżowej). Sprawy rycerstwa od zawsze bardzo mnie interesowały, a jednak Bouillon na koniu przywołał skojarzenia… filozoficzne. Oto przed oczyma stanął mi inny krzyżowiec – graf Eberhards Weissdorn z wiersza Ludwika Uhlanda, który to wiersz tak zachwycił Wittgensteina, i który skierował moją krótką podróż na ściśle metafizyczne tory.
Oto punktem wyjścia moich rozważań nad prawem i sprawiedliwością (w ich – naturalnie – idealnym sensie), które snuję od kilku lat, była powieść Alberta Camusa „Upadek”. Na śmierć zapomniałem, że element spajający powieść Camusa – obraz „Sprawiedliwi sędziowie” – to fragment ołtarza, który jest Ołtarzem Gandawskim (!), a dokładniej Adoracją Mistycznego Baranka. A właśnie do Gandawy mój gospodarz zabrał mnie drugiego dnia wycieczki. Musicie Państwo uwierzyć na słowo, iż schodząc do podziemi katedry św. Bawona i rozmyślając o tysiącu innych rzeczy, stanąłem przez Mistycznym Barankiem jak oniemiały. Oto On – rzekłem. To musi być On!
Adoracja Mistycznego Baranka – przytłaczające i skończone dzieło sztuki – nie jest czymś, o czym można sobie od tak opowiedzieć. Dzieła tego nie można nawet zobaczyć, można je raczej przeżyć. Jestem przekonany, że nawet najbardziej zatwardziałemu ateuszowi, stojącemu przed wielkością pracy Huberta i Jana van Eycków, zadrżałoby pełne niewiary serce. Moje zupełnie dla mnie niespodziewane przeżycia wzmocnione zostały prywatnymi poszukiwaniami sprawiedliwych sędziów. Sędziów, którzy – jak wiemy – zniknęli i których dziś zastępuje kopia. Patrząc na Baranka, pomyślałem, że sam potrzebuję usprawiedliwienia i że sam – nie dążąc przecież do tego – mogłem stanąć przed Barankiem. Tylko że „nie ma już Baranka, ani niewinności”. Nieznana sprawiedliwość, wystawia na podziw świata fałszywych sędziów, a prawdziwi pozostają ukryci. Przynajmniej do chwili (nota bene) kresu dziejów.
Przed moim wyjazdem do Belgii, część znajomych mówiła – Bruksela to nudy. Było w tym trochę prawdy. Jako stolica Unii Europejskiej jest tak nudna, jak nudna jest Unia Europejska. Jako miasto z historią, potrafi być niezwykle wciągająca. Z kolei położona niedaleko Brukseli Gandawa z jej największym skarbem, okazała się być punktem wyjścia i dojścia dla rzeczy, którymi zacząłem się zajmować kilka lat temu i które musiały zostać w sposób symboliczny zamknięte. Tak się też stało!
Dobrze zostać czasami zmuszonym do podróży, za co dziękuję moim przyjaciołom Piotrowi Gałązce i Emilowi Karolowi Głuskowi, działających tym razem jako Gandalf i Thorin Dębowa Tarcza.
PS Tym samym, dla dopełnienia mojej blogerskiej osobowości, pozostał mi już tylko wpis kulinarny.
_______________________
*O, TUTAJ był wpis parentingowy (jak się później okazało).