O klimatyczno-ekologicznej zagładzie można już pisać w zasadzie na bieżąco, to znaczy każdy kolejny dzień przynosi nowe „dowody” tego, jak działa nagrzewająca się Ziemia. Można dokonać wielu ciekawych obserwacji o charakterze terminalnym, ponieważ są to najprawdopodobniej ostatnie obserwacje, jakie może poczynić ludzkość o sobie samej i o świecie, w jakim przyszło jej żyć.
Największa tajemnicą tego upadku jest ta straszliwa, ujmująca i jednocześnie przerażająca siła zastępowania realności jej sztucznymi wytworami. Weźmy „Avatar” Jamesa Camerona. Jest to całkowicie banalna opowieść o podyktowanej chęcią zysku i bezkarnego stosowania przemocy napaści cywilizacji nastawionej na czerpanie zysków z zasobów naturalnych na świat natury i świadomych istot wywodzących się z tego świata, które się od niego nie oddzieliły tak, jak uczynił to homo sapiens. Innymi słowami jest to opowieść o nas – ludziach, którzy niszczymy wszystko, czego się tkniemy, a jeszcze precyzyjniej jest to opowieść o niszczeniu naszego jedynego domu – Ziemi. No więc na „Avatarze” można ronić łzy, żeby po jego projekcji udać się na przykład na wydarte morzu ośmiorniczki, uśmiercone dokładnie tak, jak ludzie uśmiercają mieszkańców Pandory, czyli w sposób przemysłowy i zaplanowany.
Film „Gdzie jest Nemo” (Finding Nemo) wszedł na ekrany filmów w 2003 roku. Wtedy rafy – dom Nemo i jego pobratymców jeszcze miał się nieźle. Trzynaście lat później na ekrany wchodzi sequel filmu „Gdzie jest Dory (Finding Dory). Trzynaście lat od poszukiwań Nemo rafy umierają. Nie przeszkodzi nam to naturalnie we wzruszaniu się losami bohaterów tych, skądinąd znakomitych, epickich historii dla każdego. Dom Nemo i Dory umiera tak, jak umiera cały ocean. Umiera, bo zwiększa się temperatura morza i jego kwasowość. A zwiększa się, bo w atmosferze jest za dużo wyemitowanego przez nas dwutlenku węgla. Jak lakonicznie mawia kapitan Paul Watson – jeśli umrze ocean – my umrzemy. Ale nawet przy tym umieraniu prędzej wzruszymy się losami animowanej Dory, niż miliardów jej pobratymców wydzieranych codziennie morzu po to, żeby zjadło je ośmiomiliardowe stado agresywnych i ostatecznie głupich, choć inteligentnych małp.
Film "Gdzie jest Nemo?" kończył się zawołaniem „Ryby to kumple, nie żarcie!”. Ale – jak się okazało – ludzie nie tylko nie przestali zżerać ryb, ale podwoili starania złowienia błazenków w naturze, aby wrzucić je do akwarium swoich dzieci. Bez względu na to wielkie wyzwolenie mieszkańców morza od ucisku zbliża się wielkimi krokami. Mieszkańcy morza zginą zatruci naszymi wyziewami. Morze nie tylko przestanie nas karmić, ale straci zdolność przemieniania CO2 w tlen.
Bez względu na to, co stanie się pierwsze: wycięcie lasów równikowych, pożary lasów borealnych, zdolność wymiany CO2 w tlen przez oceany, uwolnienie milionów ton metanu niegdyś wiecznej zmarzliny, efekt synergii, efekt domina, czy jak to zwał, mamy murowany. A wtedy zagłada może potrwać dosłownie kilka lat. Ekosystemy będą padać jeden po drugim. Cały czas przy masowym wzruszeniu losami rybki Dory. Jakże kruche było życie na Ziemi, jak nieznaczna zmiana jednego z parametrów wyzwoliła zagładę!
Szalejące w Polsce „nawałnice” i „podtopienia” oglądam dziś z niezdrową satysfakcją. Ogołocone z drzew, wybetonowane za unijne pieniądze polskie miasta stały się wielkimi basenami zatrzymującymi wodę z intensywnych burz. Ostatnie dwadzieścia lat dla wszystkich, którzy przeciwstawiali się Wielkiej Polskiej Wycince i Betonowaniu pod Flagą Rewitalizacji, było okresem niesłychanych upokorzeń, pomiatania, robienia z nas szaleńców. Dziś jest oczywiste. Mieliśmy rację. Co z tą racją zrobi grupa naszych gatunkowych pobratymców, mniej świadomych małp? Najprawdopodobniej wyrżnie resztkę miejskich drzew, żeby burze nie przewracały ich na nasze głowy i (co daleko ważniejsze) samochody. A kiedy nie będzie drzew, huragany i trąby powietrze będą zrywać dachy i wywracać "pojazdy". Tak będzie wyglądać pierwsza faza gniewu Gai. Kolejne będą jeszcze bardziej widowiskowe.
No i tak to mniej więcej wygląda. Kiedy pod postem – reklamą na Facebooku „Gdzie jest Dory?” napisałem – „Gdzie są rafy?, kolega dopisał – „Gdzie są żyrafy?” Żyrafy, tak jak rafy umierają. Umiera Dory, umiera Nemo, umierają Simba i Mufasa, umiera bezimienna żyrafa zabita przez amerykańskiego inżyniera z nadwagą, który na polowanie zabrał swoje dzieci. Umierają żywcem obdzierane ze skóry przez naszych braci z Azji psy, umierają krowy szlachtowane nożem do halal. Już niedługo spojrzymy na Ziemię oczami ostatniego żyjącego ssaka, którego jedynymi ożywionymi towarzyszami pozostaną najprawdopodobniej owady, bakterie, sinice i algi. A i to tylko przez chwilę, bo – jak zauważa Stephen Hawking, temperatura na Ziemi może upodobnić naszą planetę do Wenus (średnio 460C). Siedmiu miliardom głupich, a jednocześnie bardzo inteligentnych małp, wydaje się, że globalne ocieplenie będzie polegać na poniesieniu się poziomu wody i będzie można sobie popływać łódką, w miejscach, gdzie do tej pory się tego nie robiło.
Wpis niniejszy jest naturalnie kontynuacją poprzedniego. Autor również wzrusza się losami Dory, tak jak wzruszał się losami Marlina i Nemo. Jak wiadomo, Jello Biafra mawiał, że lubi wizualizować sobie ostateczny krach systemu korporacji. Ekstrapolując słynny bon mot, dodam, że lubię wizualizować sobie gniew Gai, mając głęboką świadomość, że musi to być rodzaj zaburzenia. Tymczasem każdy kolejny miesiąc jest cieplejszy od swoich poprzedników wedle pomiarów dokonywanych w w minionych latach i na bieżąco.