Jedynym gatunkiem, który nie tylko może, ale który faktycznie doprowadził do zagrożenia dla życia na Ziemi jako takiego, jest człowiek. Dlatego w świecie 7,2 miliardów ludzi nazywanie zwolenników nieograniczonego rodzenia przedstawicielami „cywilizacji życia”, musi być czymś więcej niż nieporozumieniem. To istota struktury myślenia i działania homo sapiens.
Ilość mechanizmów, która doprowadziła do sytuacji, w której jako ludzkość nie możemy być już pewni, co przyniesie każdy kolejny rok, jaki wzrost stężenia CO2, wzrost temperatury, jak rozległe susze i inne katastrofy „naturalne” to w zasadzie historia ludzkości jako takiej. Nie ma potrzeby, ani możliwości jej w tym miejscu przywoływać. Jeśli jako ludzkość mamy jednak podjąć jeszcze jakąś próbę ratowania życia jako takiego, warto rzucić okiem na mechanizm masowego obłędu „pro-life”, „obrońców życia” czy też „cywilizacji życia” - konfrontowanej z „cywilizacją śmierci”.
Warto zacząć od pytania. To pytanie o to, czy pojęcie „cywilizacji życia” oraz poglądy jej przedstawicieli zakładają, że dalszy wzrost populacji jest warunkiem koniecznym obrony życia ludzkiego (nie ma przecież wątpliwości, że „cywilizacja życia” obejmuje pojęciem „życia” tylko „życie ludzkie” jako życie gatunku i jego poszczególnych przedstawicieli). Do zarodków i płodów jeszcze dojdziemy). Skoro życia ludzkiego trzeba bronić przed cywilizacją śmierci, to należy zakładać, że życie to jest jakoś zagrożone. Ale w jakim sensie może być ono zagrożone, skoro populacja rośnie stale od 200 000 lat? Skoro przez cały czas mamy coraz więcej „życia” i coraz więcej przedstawicieli gatunku owe życie reprezentujących i egzemplifikujących.
Życzliwie dla „obrońców życia” w niniejszym tekście, do samego niemal końca będziemy pomijać, że jednym zagrożeniem dla życia człowieka jest on sam. Po prostu przyjmijmy, że to nieprawda i zadajmy to pytanie CAŁKOWICIE NA SERIO!
CO ZAGRAŻA CYWILIZACJI ŻYCIA CZŁOWIEKA, SKORO JEST CORAZ WIĘCEJ LUDZI I CIĄGLE ICH LICZBA WZRASTA?
Na bazie tego pytania można zadać jeszcze wiele innych. Przede wszystkim takie, CO ŻYCIE LUDZKIE BĘDZIE JADŁO? Jakie inne życia (i zasoby) będzie musiało przetworzyć, aby ŻYĆ i jakie to będą ilości ŻYCIA DLA ŻYCIA LUDZKIEGO?
Jednak, jak doskonale wiemy, pytania tego nie warto zadawać „obrońcom życia” ponieważ wierzą oni, że to wszystko (jedzenie, woda i inne dobra) jest zapewniane przez Boga i dane człowiekowi. Nauka, doświadczenia osobiste, a nawet codzienne oglądanie telewizji, w której pokazuje się miliony umierających z głodu nędzarzy, nic w tym poglądzie nie zmieniają. Jest to pogląd programowo oderwany od doświadczenia, ponieważ jest to pogląd religijny. Skoro wierzą, to zawsze na to pytanie będą odpowiadać tak samo.
Oczywiście, jako przedstawiciel cywilizacji śmierci, żartuję i zadaję złośliwe, nieśmieszne pytania. Ale, jeśli nieco bardziej na serio podejdziemy do sprawy „cywilizacji życia”, to okaże się zapewne, że postawa „obrońców życia” jest ciekawą mieszaniną zjawisk i czynników bardzo różnej natury, często ze sobą sprzecznych. Ich rozwikłanie mogłoby (być może) pomóc rozeznać się w pogarszającej się i coraz bardziej napiętej sytuacji ludzkości.
Najpotężniejsza jest cała grupa mitów, archetypów, wzorców i śladów kultury (miażdżąca większość tych śladów, to ślady pogańskie, o czym warto wspomnieć, bo obrońcami życia są przede wszystkim ci, którzy od zawsze zajmują się ich zwalczaniem). Wszelkie niepokalane poczęcia, poczęcia w ogóle, poczęcia wbrew złowrogim ojcom zjadającym dzieci. Matki i pramatki z parą piersi i wieloma piersiami, małymi i dużymi.
Pośród tych mitów najistotniejszy wydaje się jednak mit arkadyjski i wszelkie jego warianty. Ponieważ ani Arkadii, ani raju nie ma, dokonano jego przeniesienia do jedynego miejsca, które względnie go przypomina. Miejscem tym jest matczyna macica. Z poglądem tym w zasadzie nie sposób polemizować. Macica jest miejscem dla człowieka idealnym. Wszystko, co dzieje się od chwili jej opuszczenia, a w zasadzie już samo jej opuszczanie jest niekończącą się traumą. Życie jest traumą. Choć fakt ten jest przez obrońców życia kwestionowany (wbrew świętym księgom, które go przecież potwierdzają), to jednak zachowują się, jakby weń wierzyli, ponieważ losy dzieci urodzonych „obrońców życia" nie interesują ani trochę. Interesuje ich tylko człowiek w macicy-raju. Jego w nim utrzymanie. Jest to być może (a nawet na pewno) ten raj, w którym samu chcieliby pozostać na wieki. A zatem cała czułość, tkliwość, miłość i litość kierują się ku pozostającej w raju zygocie, która staje się płodem, aby wreszcie stać się człowiekiem nienarodzonym. „Bycie nienarodzonym” jest całkowicie kluczowe, bo jak wiadomo, akcja ciekawi nas najbardziej, kiedy się jeszcze nie rozwinęła. Estetycznie potencja zawsze będzie mocniejsza od samego aktu. Takoż nienarodzony godniejszy jest miłowania, niż wypchnięci z raju nieszczęśnicy. Co jednak najistotniejsze, obrona raju (jako czystej idei) jest o wiele łatwiejsza, niż walka z banalnym i rzeczywistym codziennym złem życia.
Potężna i niszcząca siła mitu jest łatwym i odwiecznym łupem religii i polityki. To oczywiste. Ale nawet one nie czynią w świadomości takich spustoszeń, jak nieodłączne od nich marketing i wolny rynek. Te ostatnie cud narodzin człowieka (który to realnie jest takim samym „cudem” jak narodziny myszy), przerabiają każdego dnia na miliardy euro, dolarów i funtów. Dzieciątka, dzieci, książęta i księżniczki. Gazety, książki, poradniki. Mebelki, zabawki, produkty dla mam. Dokładniej dla tej części mam, które na nie stać. Te, których nie stać, muszą radzić sobie same. Mamy, którym cud narodzin przytrafił się w głodującej części Afryki, nie są przedmiotem zainteresowania ani obrońców życia, ani przedstawicieli wolnego rynku i marketingu.
U katolików (najważniejszych dziś „obrońców życia) na czele piramidy szaleństw stoi niepokalane poczęcie i narodziny Jezusa (ostanie zrośnięte z wolnym rynkiem jak syjamscy bracia). Mamy oto cud narodzin! Nie, nie narodzin. Cud poczęcia! Poczęcie jako potencja jest idealnym i absolutnym ośrodkiem wszelkiej walki o wszelkie „dobro”. Akty (których mamy już 7,2 miliarda) są, w sposób oczywisty, nieudaną kopią idei człowieka, który jest idealny tylko jako nienarodzony.
Do wszystkiego, co wyżej napisano, trzeba dorzucić mizoginię i władzę jako ośrodek realizowania perwersji. Wszelkie „debaty” o aborcji ukazują fakt nie tyle nieznany jakościowo, ale przerażający ilościowo. Oto, okazuje się, że ogromna część mężczyzn ma straszliwe, nierozwiązywalne problemy z kobiecością. Nie potrafi mówić o kobietach, nie potrafi rozmawiać z kobietami, boi się kobiet i nienawidzi ich. Karą za własne zaburzenia ma być (co do zasady symboliczne, bo w praktyce tego zrealizować niepodobna) zmuszanie kobiet do rodzenia. Ten ostateczny akt rozpaczy nieradzenia sobie z kobiecością życia, skutkuje sprowadzeniem kobiety do chodzącej macicy, nośnika wiecznego raju. Ale liczy się nie nośnik, tylko raj jako taki.
Szczytem pogardy jest postulat „obrońców życia”, który prezentują jako łaskę – NIE CHCEMY KARANIA KOBIET! Oto okazuje się, że kobieta jest takim PRZEDMIOTEM, który nie może popełnić ZBRODNI. Bo przecież ustaliliśmy już, że zabijanie nienarodzonych jest ZBRODNIĄ. Zbrodnią, której kobieta popełnić nie może! Ostatnia idea to pokłosie innej grupy mitów i zabobonów o rzekomych instynktach macierzyńskich, matczynych miłościach etc. Kobieta, która „zabija” dziecko, przestaje być podmiotem (choć nie była nim nigdy). Cały pakiet kulturowych atawizmów nakazuje uznać ją za szaloną i okazać jej łaskę, w której to łasce wyraża się również całość POGARDY i CHĘCI ZEMSTY. Na pewno męskiej zemsty w której ochoczo uczestniczy również wiele kobiet, co jest jeszcze innym elementem układanki i czemu warto się przyjrzeć w innym miejscu.
Oto mamy „cywilizację życia” w pigułce. Replikowane, kompulsywne natręctwo szczególnej wartości życia ludzkiego na okruchu skały w nieskończonym kosmosie. Szaleństwo, które bazując na podłożu biologicznym (literalne dążność do przedłużenia gatunku), w połączeniu z symboliczną perwersją człowieka (być może boskiego pochodzenia), doprowadziło nie tylko cywilizację jako taką, ale przede wszystkim życie na Ziemi do kresu możliwości, do krawędzi biologicznego przetrwania.
Jest niestety całkowicie oczywiste, że jeżeli chcemy jako gatunek przetrwać w nieskończonym kosmosie (a przynajmniej przedłużyć nasze istnienie), musimy natychmiast zaprzestać spalać paliwa kopalne, jeść mięso (a przynajmniej znacząco ograniczyć jego „spożycie”) i ograniczać wzrost populacji złowrogiej, zasobochłonnej małpy jaką jesteśmy. Naukowcy powoli zaczynają mówić o tym wprost i bez ogródek. Tak samo oczywiste jest to, że tak zwana „cywilizacja życia” postulująca w istocie nieograniczony wzrost populacji (i połączoną z nim nieograniczoną konsumpcję zasobów), stanowiąca konglomerat oderwanych od doświadczenia mitów, zabobonów, zaburzeń i potrzeb, jest w istocie „cywilizacją śmierci”, będąc (niejako przy okazji) cywilizacją przemocy wobec kobiet, choć nie tylko ich. Cywilizacją przemocy wobec życia jako takiego przeciwstawionemu życiu ludzkiemu. W bełkocie tak zwanej publicznej debaty nie ma tym samym nic bardziej bełkotliwego, jak określanie zwolenników zagłady życia jego obrońcami (którą to poetykę mniej lub bardziej świadomie akceptują również zwolennicy antykoncepcji, czy prawa dostępu do aborcji).
Kto w takim razie miałby prawo nosić dziś miano „obrońcy życia”, prawdziwego przedstawiciela „cywilizacji życia”? Weganie, ludzie decydujący się na nieposiadanie dzieci, ekologiczni aktywiści walczący o każdego wieloryba i każde wycinane drzewo, amerykańscy Indianie zmagający się z budową kolejnego ropociągu przechodzącego przez święte dla nich ziemie, wszyscy świadomie ograniczający konsumpcję, rozsądne kobiety korzystające z antykoncepcji?
Tego nie wiemy, ale odpowiedź na tak postawione pytanie jest być może kwestią życia i śmierci.