Zastanawiam się czasami, co by się stało, gdyby któryś z względnie odpowiedzialnych polityków powiedział ludziom prawdę. Mogę mieć jako obywatel innego państwa nic nieznaczącą opinię na temat Baracka Obamy, ale jestem przekonany, że jest jednym z nielicznych, który wie wszystko o uruchomionej już klimatycznej katastrofie. Jak wpłynęłoby to na wynik amerykańskich wyborów? Czy kiedykolwiek ktokolwiek powie prawdę, czy do końca będzie czekał, aż objawi się sama?
Próbą powiedzenia prawdy była Laudato si’ papieża Franciszka, zbyt przecież niedosłowną, zbyt oficjalną, aby ktokolwiek mógł potraktować ją poważnie. Kiedy zza oceanu obserwowałem popełniane przez demokratów błędy (w istocie każde ich działanie było umacnianiem siły Trumpa), myślałem, że oto pojawia się szansa na wielką mentalną, symboliczną zmianę.
Czy gdyby amerykańscy wyborcy usłyszeli, że oto wszystko, co dziś znamy, co jest przedmiotem naszej troski, naszych pragnień i zamierzeń, a nawet nasza nienawiść, że to wszystko w ciągu kilku, kilkunastu lat straci znaczenie, przynajmniej takie znaczenia, jakie nadajemy temu dzisiaj…
Nie liczę przecież na nowych faszystów, których władza rozciąga się dzisiaj na znacznej części świata. Ci albo nie wierzą w widoczną gołym okiem katastrofę albo, w swojej pysze, są przekonani, że mogą się z nią zmierzyć.
Ale demokraci, liberałowie, lewactwo? Bernie Sanders? Barack Obama? Czy udałoby się rozbroić nienawiść, tak umiejętnie zagospodarowywaną przez wszelkie odmiany faszyzmu? Bo faszyzm, który rodził się w ciągu ostatnich trzydziestu lat nie jest tym samym faszyzmem sprzed drugiej wojny światowej. To jest faszyzm podświadomej wiedzy o wyczerpaniu wszelkich fizycznych i biologicznych możliwości, to faszyzm braku nadziei, to faszyzm strachu przed śmiercią. Nie tą indywidualną, ale masową. To faszyzm podświadomego przekonania, że jako gatunek podzielimy los anihilowanej przez nas fauny i flory.
Czy takie wystąpienie rozpaliłoby jeszcze większą nienawiść? Wywołało natychmiastowe zamieszki? Czy ludzie od razu zaczęliby się mordować? Czy byłoby politycznym strzałem w stopę? Czy zachwiałoby gospodarką Stanów Zjednoczonych i całego świata? Czy (co również bardzo prawdopodobne) zostało całkowicie pominięte i stałoby się dokładnie to, co się stało?
A może „lewactwo” wypiera prawdę tak samo jak nowi faszyści, tylko w miejsce kompulsywnej neurotycznej nienawiści wobec innego wstawia równie perwersyjną kompulsywną, neurotyczną miłość – absolutny nakaz postrzegania ludzkości i ludzi jako całkowicie homogenicznych. Względnie żyje ekonomicznymi fantasmagoriami o śmieciówkach, godziwych zarobkach i mieszkaniach dla biednych. Jak Jan Sowa, który w dzisiejszej „Gazecie” zastanawia się, jak będzie wyglądać Polska za trzydzieści lat i martwi, czy wtedy wszyscy będą pracować na śmieciówkach.
Tymczasem, najprawdopodobniej w emisyjnej opcji business as usual, za trzydzieści lat przedmiotem naszej troski może być już tylko walka na śmierć i życie o resztki wody i jedzenia. Nie będzie żadnych śmieciówek, bo też nie będzie żadnej pracy. Będzie nagie, realne istnienie ludzi - zwierząt, grzebiących w ziemi za pozostałościami upraw, polujących na psy i koty.
O ile litościwe Słońce nie spali wszystkiego od razu.
Czemu nie można powiedzieć ludziom prawdy? Dlaczego błądząca, ale przecież jeszcze nie całkiem otumaniona lewica, pogrobowcy marksizmu i oświecenia, nie chce tej prawdy wynieść na sztandary politycznej walki? Dlaczego zachowuje się jak matka, która boi się powiedzieć dzieciom o gwałcącym ją ojcu?
Ostatecznie zadaję te pytania całkowicie serio. Mam swoje odpowiedzi, ale ciekaw jestem innych. Moim zdaniem, odpowiedzią na nowy faszyzm musiałaby być nowa lewica, która jego nienawiść (na wskroś przecież prawdziwą) zastąpiłaby prawdą jeszcze większą i nieusuwalną. Prawdą rozpaczy, która mogłaby powołać do życia nową wspólnotę ludzi dobrej woli. Zrozpaczonych, ale nie złamanych.
Wiem też, że mój nieistotny głos trafi w próżnię, jak w próżnię trafiają Laudato Si', znakomite książki Naomi Klein, Marcina Popkiewicza, czy nieśmiałe głosy przerażonych naukowców. Najprawdopodobniej lewica do samego końca z dorzynającymi świat faszystami walczyć będzie znanymi sobie środkami – moralnym narcyzmem, zideologizowaną nauką, walką o umowy o pracę od wykończonych finansowo „biznesmenów”, groteskowym i nieznaczącym już wpędzaniem w poczucie winy wszelkiej maści rednecków, buraków i ksenofobów, grafomańskimi wystąpieniami celebrytów i malowaniem kredą na chodniku po kolejnej jatce urządzonej przez terrorystów, czyli tym mniej więcej, czym Hillary Clinton chciała wygrać z Donaldem Trumpem.
Wspólnotą tego, co niegdyś nazywało się lewicą powinna być dzisiaj rozpacz. Ludzie muszą się dowiedzieć, że giniemy. Prawdziwa nadzieja rodzi się tylko z rozpaczy. Tym razem byłaby to już naprawdę ostatnia nadzieja.