Jacek Żakowski dołączył do nieustannie poszerzającego się grona publicystów, których poglądy ostatecznie można sprowadzić do twierdzenia, że erudycyjny model kształcenia, jaki ponoć funkcjonuje w naszym kraju, jest modelem chybionym i szkodliwym. Prawdę mówiąc, wydawało mi się, że model ten został przez ostatnie dwadzieścia lat zdekonstruowany, ale – być może – zostały jeszcze jakieś zgliszcza, które niczym Kartaginę trzeba zrównać z ziemią.
Żakowski twierdzi, że wielu jego kolegów po piórze nie wie, co to jest anafora i jakoś sobie radzą. Z poglądem tym należy się zgodzić. Obecny poziom publicystyki nie wymaga znajomości pojęcia anafory, jak i wielu innych pojęć. Do wyrażania emocji wystarczą okrzyki bojowe i onomatopeje (dla niezorientowanych dodam, że to wyrażenia dźwiękonaśladowcze). Internetowa wersja jednego z dzienników, dla którego Żakowski pisze, utwierdza mnie w przekonaniu, że do formułowania myśli nie są potrzebne również ortografia i gramatyka. Oczywiście, Żakowski nie robi błędów, ale inni tak. Przy czym również to jest bez znaczenia, gdyż od likwidacji skomplikowanej polskiej ortografii dzieli nas już tylko krok. Szczególnie istotna będzie ta okoliczność dla tak zwanego dziennikarstwa informacyjnego.
Ale przecież ten sam Żakowski ubolewa często nad losem Polski i świata. Ubolewa słusznie i bardzo go wspieram w tym ubolewaniu. Czy zastanawia się jednak, jakie są przyczyny owego marnego ludzkiego losu, pogłębiającego się chaosu, kryzysu i rozwarstwienia? Bo przecież to jeden z ostatnich polskich publicystów, których publicystyka wykracza poza stwierdzenie, że PiS stanowi śmiertelne zagrożenie dla Polski (PO dla publicystów z drugiej strony barykady). Czy dostrzega, iż absolutna dominacja gospodarki, nie tyle ośmieszyła, co uniemożliwiła każdą próbę wyjaśniania panujących stosunków społecznych na gruncie innym niż gospodarczy. Gospodarka pożarła anaforę, ale czyż nie pożarła jej dlatego, że zapomnieliśmy czym jest anafora, tak jak zapomnieliśmy i odrzuciliśmy całą resztę tak zwanej wiedzy zbędnej? To znaczy, proces odrzucania - jak podkreśla Żakowski - wymaga zdwojenia wysiłków.
Na moim blogu wylałem już tyle internetowego atramentu w obronie tradycyjnego modelu nauczania (cokolwiek przez to rozumieć), iż obecnie robię to tylko dla zabawy. Tym bardziej, że stoję na przegranej pozycji. Z drugiej strony obserwacja siedmiu miliardów ludzi (w tym jakiś 38 milionów Polaków) , którzy dokonują systematycznego zwoju stworzonej przez siebie kultury jest nawet zabawna i jest to niewątpliwy pożytek płynący z faktu, iż nikt nie musi wiedzieć, co to jest anafora. Nie mam również wątpliwości, że liczba ludzi, którzy tego nie wiedzą, będzie się zwiększać w postępie geometrycznym. Poniekąd dostrzega to również Żakowski martwiąc się wybuchem społecznej przemocy generowanej przez osobników, którym pojęcie anafory nie spędza snu z powiek.
Żakowski ma przecież ten społeczny zmysł, to poczucie krzywdy. Dlatego piszę o tym wszystkim i dlatego pytam, czy rozumie, że negując anaforę, uznaje ostateczny triumf gospodarki nad wszystkim, co jeszcze pozostało w nas z człowieka. Że negując anaforę, neguje niejednoznaczność i niekonsekwencję, czyli to wszystko, co chroni nas przed tyranią, choćby była to tyrania demokratycznych mas i tyrania ekonomii.
Moje utyskiwania, podobnie zresztą jak utyskiwania Żakowskiego, są pozbawione jakiegokolwiek znaczenia, gdyż klęska anafory jest przesądzona. Z punktu widzenia wieczności, nic nas: mnie zwolennika anafory i Jacka Żakowskiego - jej przeciwnika - nie rożni. Wieczność również nie odróżnia środków stylistycznych.