Mam taką zasadę - aby uniknąć otumanienia zjawiskiem hype’u, z filmami, książkami i grami zapoznaję się najwcześniej w rok od ich premiery. Wyjątek robię dla Petera Jacksona i jego wizji Śródziemia. Nie inaczej było w przypadku „Pustkowia Smauga”. Oto garść spostrzeżeń estetyczno-socjologicznych, poczynionych pośród zhajpowanej ludzkiej ciżby. Lojalnie oddajmy, iż hype części widzów wynikał nie tylko z umiejętnego podgrzewania atmosfery przez filmowy PR.
Po Niezwykłej podróży odpuściłem sobie jakiekolwiek roszczenia do wierności Hobbita Jacksona Hobbitowi Tolkiena. Okazał się to zabieg zbawienny. Dlatego na Pustkowie Smauga udałem się na totalnym luzie. Okazało się, że film jest bardziej wyluzowany ode mnie, podobnie zresztą jak publiczność, ale o tym w puencie.
U Tolkiena jest tak, że wszystko toczy się szybko, chociaż jest to szybkość angielskiej flegmy. U Jacksona o żadnej flegmie nie może być mowy. Reżyser stara się jak może pokazać nam wszystkie te obrazki, które jednak chcielibyśmy zobaczyć w przerwach pomiędzy widowiskowymi potyczkami. Pewnie dlatego zdecydował się pokazać Beorna (choć był to tylko slajd), co było być może próbą przeproszenia widza za niepokazanie Toma Bombadila we „Władcy pierścieni”. Potem nie oglądaliśmy już nawet slajdów, tylko wpadaliśmy (w beczce) z deszczu pod rynnę.
Walki i potyczki znakomite, choć mają tyle wspólnego z realizmem (nawet z realizmem baśni), co fabuła filmu z fabułą książki, czyli ostatecznie coraz mniej. Nawet sprytne, finezyjne elfy nie są aż tak sprytne i tak finezyjne! Takich rzeczy, Panie Jackson, nie przeżywamy nawet w grach komputerowych. Dwugodzinna naparzanka, jaką nam Pan serwuje, (pozostała część filmu wypełniona jest dialogami i pompowaną do niemiłosiernych rozmiarów epickością) zasługuje jednak na akceptację z dwóch względów. Pierwszy jest taki, że lubimy widowiskowe naparzanki i epickość. Drugim jest wyciągnięta niczym królik z kapelusza elfka niskiego rodu Tauriel.
Tauriel okazała się być solą „Pustkowia Smauga”, a naciągany hollywoodzki romans, jaki rozpętuje się między młodą (jak na elfkę) elfką i równie młodym i równie pięknym Kilim, okazał się być (o zgrozo!) najbardziej przekonującym wątkiem filmu. Idę o zakład, że każdy dałby się ugodzić ostrzem Morgulu (czy innym tam odpowiednim ostrzem), żeby piękna Tauriel leczyła nas potem zielem athelasu. Nawiasem mówiąc, na miejscu Tauriel (Evangeline Lilly) również wolałbym Kiliego (Aidan Turner), ponieważ Legolas (Orlando Bloom) niestety „zmężniał” i postarzał się i nie jest już tym samym zwiewnym Loegolasem z LOTR, z czym moja porządkująca wyobraźnia poradziła sobie uznając, że Legolas odchudził się w międzyczasie, zaczął uprawiać sporty itp.
Niezwykle przekonujący jest Bilbo. O tak, to dzięki Martinowi Freemanowi widzimy wspaniałą ewolucję piecucha i zjadacza chleba w żądnego przygód i złota włamywacza i awanturnika. Bo przecież niezwykła podróż Bilba przez Śródziemie, to również podróż w głąb siebie, podróż w świat naszych prawdziwych pragnień, które (jednak!) wykraczają poza ciepłą wodę w kranie, dostępność ścieżek rowerowych i przedszkoli. Kiedy otwiera się oko Smauga, coś otwiera się również w naszych sercach. Śmiem twierdzić, że nie jest to zasługa rozgadanego ponad wszelką rozsądną miarę smoka!
Dobrą robotę wykonali również tłumacze (sympatyczny smaczek w dialogu Bofura z ratującą Kiliego Tauriel) i ekipa dubbingowa (w dubbingu jesteśmy naprawdę mocni). To również dzięki Waldemarowi Barwińskiemu Bilbo Baggins jest tak autentyczny. To samo tyczy się wszelkich innych postaci. Panie i Panowie – wielkie brawa za tę robotę!
Na zakończenie garść postrzeżeń socjologicznych. Publiczność składała się w zasadniczej części z dzieci i ich tatusiów (w tej grupie znajdowałem się i ja), gimnazjalistów, licealistów oraz osób, które postanowiły, że sala kinowa jest nienajgorszym miejscem do zjedzenia kilku paczek czipsów, wypicia kilku butelek Coli, a być może również innych napojów. Prawdziwych fanów Śródziemia poznawałem po pokerowych twarzach i konsekwentnym milczeniu, nawet podczas najbardziej widowiskowego odrąbywania głów i różnych innych fatality. Rozbawiły mnie dzieci, które – jak się okazało – mitologię Śródziemia mają w jednym palcu i które czuły żywą potrzebę dość szczegółowego komentowania tego, co dziej się na ekranie.
W każdym razie po seansie sala kinowa wyglądała jak splądrowana przez orków. Przynajmniej tak wydawało mi się na początku. Potem pomyślałem, że ten bałagan jest jednak zbyt ludzki. Ludzie zachowywali się dokładnie tak, jak ich Tolkien i Jackson odmalowują – są hałaśliwi, wiecznie głodni, lubią wypić i robią niemiłosierny bałagan. Uznałem jednak, iż zachowanie widzów to element performance’u zamówiony przez dystrybutorów filmu, co pozwoliło mi na zachowanie wewnętrznej spoistości i nie pozbawiło dobrego humoru, czego i Państwu na „Pustkowiu Smauga” życzę.
_________________________ Hobbit, Pustkowie Smauga, reż. Peter Jackson, 2013.