Kiedy feministki rozpaczają, iż lud pracujący miast i wsi (dokładniej aktualnie niepracujący) nie określa jeszcze wszystkich dramaturgów płci żeńskiej mianem dramaturżek, lewicowo nastawiona część opinii publicznej z aprobatą kiwa głowami. Kiedy poseł Godson, puszczając zapewne oko, obrusza się na „afrykański pomór świń”, wywołuje wśród postępowo nastawionej części mas i w przeznaczonych dla tejże programach telewizyjnych tak zwaną bekę.
Okazuje się, iż subtelności językowego ucisku funkcjonują bardzo jednostronnie. Pani minister – ucisk – moralna czujność, afrykański pomór świń – określenie naukowe – beka z Godsona.
A przecież na zajęciach z gender uczyli, jak wnikliwie badać winniśmy język, aby wychwycić wszelkie nierówności. Że pozornie najbardziej bezpieczne zaimki, przyimki i związki frazeologiczne obciążone są ciężarem patriarchatu, a co za tem idzie - nierówności. Na zajęciach z niewiadomo czego zakazali czytać Murzynka Bambo, a w USA wzięli się nawet za czarnuchów z książek Marka Twaina. Czarnuchów, którzy podzielili los wykorzystywanych przez polskich panów Ukrainek. O złu mówić można tylko poprawnie.
Nauka idzie w las. Językowe uwrażliwienie tym razem nie działa. Afrykańska wylęgarnia chorób ma się dobrze również pośród orędowników postępu i równości. Szczególnie kiedy roszczenia do równości zgłasza anachroniczny tradycjonalista zza siedmiu mórz, bez szans na dalsze zasiadanie w parlamencie - czyli ktoś, kto w systemie "swój-obcy" został rozpoznany jako na wskroś obcy.
Jak można się domyślić, poseł John Godson po prostu żartował. Ale postęp nie zna się na żartach i zamiast śmiać się w nawiasie, śmieje się literalnie. Pełną gębą wypełnioną tęczowymi zębami równości, siostrzeństwa i konsumpcji.