Choć wydaje się to niemożliwe, to ilość zabobonów wokół edukacji ciągle wzrasta. Zjawisko to ani chybi musi być wynikiem dwóch rzeczy, w społeczeństwie masowym zawsze idących w parze. Pierwsza z nich to ułomności natury poznawczej, druga - zbiorowa psychopatologia mas zawsze domagających się usprawniania i porządkowania, nawet jeżeli coś działa i wygląda dobrze.
REKLAMA
Dziwni mnie jednak, kiedy te bulwarowe pobudzenia przenikają do rozważań fachowców. Mam w tym miejscu na myśli dzisiejszy tekst Jarosława Żylińskiego Ten System musi upaść, w którym autor domaga się z grubsza tego, aby ktoś lub coś zabrało ręce od dzieci.
Wielokrotnie w ramach mojego bloga pisałem, iż nie wierzę w edukację niezakuwającą (Jarosław Żyliński zdaje się w nią wierzyć), zainteresowani znajdą odpowiednie teksty. Do tej części tez Żylińskiego odniosę się zupełnie pobieżnie. Kilka innych myśli zasługuje jednak na nieco szersze omówienie.
Pierwsza z nich to lekceważenie indywidualnych cech uczniów. Po pierwsze, szkoła nie wydaje mi się miejscem, który bezpośrednio jest powołane do wzmacniania tych indywidualnych cech. Jeśli to robi, to robi nie wprost. Jako system opresyjny (tylko niektórzy mają odwagę wprost o tym mówić, m.in prof. Zbigniew Mikołejko), rozwija indywidualność głównie w sensie negatywnym i to nie na gruncie wiedzy i poznania, ale przede wszystkim na gruncie rozwoju moralnego. Geniusze i jednostki wybitne mają to do siebie, że wybijają się z najgorszego bagna, nie bacząc na okoliczności. Jest to coś w rodzaju ich cechy definicyjnej.
Koniec końców, większa część z nas orientuje się „jak to jest” właśnie w szkole. To właśnie tam uczymy się tego, że ludzie mogą nas nie rozumieć, w szczególności, że mogą nie dostrzegać naszych indywidualnych potrzeb i że mogą traktować nas niesprawiedliwie. Jak często przydaje nam się w życiu tego typu wiedza, to każdy może sobie sam odpowiedzieć. Żądne mięsa armatniego korporacje również na tym korzystają – podobnie jak szkoła – nie są one rajem na ziemi.
W ogóle całe te bajania na temat indywidualnych potrzeb i możliwości każdego z nas zawsze były mitem, a we współczesnym systemie eksploatacji, który od systemu zobrazowanego w „Matrixie” braci Wachowskiech różni się tylko tym, że nie mamy rurek fizycznie podłączonych do ciała, jest mitem w trójnasób.
Nasza indywidualność jest potrzebna tylko w tym zakresie, w jakim da się wykorzystać sprzedażowo. Stąd też biorą się postulaty nieuczenia w szkole niczego na pamięć, nieodrabiania prac domowych, kreatywnego myślenia i wielu innych przyjemności, które sprowadzają człowieka do plastycznej masy, dającej się dowolnie kształtować przez dwie grupy interesu – polityków i kapitał.
W ten sposób to, co ma nas czynić indywidualnościami – skutkuje na wskroś błędnym przekonaniem, że wszystko jest łatwe i dostępne, telewizory rosną na drzewach, choroby leczą się same, a prąd wychodzi sobie po prostu z gniazdka. Czego w takim razie miałyby uczyć się dzieci? Że życie jest proste i radosne – to nieprawda! Że wiedza to coś łatwego do zdobycia – to druga nieprawda!
Co do kreatywności nauczycieli, czy też brakiem indywidualnego podejścia do dzieci, to pogląd Żylińskiego zdaje mi się być dużym nadużyciem. Nie wyobrażam sobie zupełnie, aby dobry nauczyciel nawet w ramach nudnego systemu, nie zaciekawił dzieci. Nie wyobrażam sobie, aby nie dostrzegał i nie rozumiał ich indywidualnych potrzeb i możliwości. Ale to już nie kwestia systemu, tylko tego, kim jest i jak ukształtował się nauczyciel.
Mam kilka ciał pedagogicznych wśród znajomych, obserwuję pracę znakomitej pedagog mojego starszego dziecka (szkoła publiczna). W tej wąskiej grupie badawczej nie stwierdzam braków kreatywności, zaangażowania, pomysłowości, indywidualnego podejścia i czego tam jeszcze. Złemu nauczycielowi, ani w kreatywności, ani w indywidualnym podejściu nie pomoże najlepszy system i najlepszy podręcznik – banał. Bolączki organizacyjne i systemowe, o których mówią i których istnienia mam świadomość, nie wydają się być specyfiką szkoły.
Cała reszta to kwestie technicznie i organizacyjne. Również przecenianie. Doświadczenia, przykłady. Bardzo pięknie. Miałem ich całkiem dużo w szkole, ale ciągle więcej pamiętam z tego, co w pocie czoła wkułem na pamięć. Komputery, nowoczesne technologie? Toż u każdego wala się to po domach, a dzieci orientują się w tym lepiej od nas. Może lepiej, żeby w szkole od tego odpoczywały i nauczyły się pisać ołówkiem na kartce, bo kiedyś wyłączą prąd.
Poza tym Żyliński wpada w ten coraz to bardziej groteskowy nurt politycznego wykorzystywania edukacji najmłodszych. Ręce precz od dzieci! – krzyczy. Czy oznacza to, że dzieci mają skakać po podwórku niczym kangury, chodzić po drzewach niczym małpy, nie chodząc jednocześnie do szkoły? Mój syn, gdyby nie zadawano mu pracy domowej, zajmowałby się tylko tym (w lepszej wersji), w gorszej, poświęciłby czas na oglądanie telewizji. Ja - nie zawsze mam dla niego czas - bo podobnie jak większa część współczesnych, poświęcam go zbyt wiele działaniom na rzecz utrzymania aparatu urzędniczo-administracyjnego. Ale ręce przecz od dzieci! Ręce precz, sześciolatek nie ogoli twarzy przy zbyt wysoko umieszczonej umywalce. Duży rozwinięty kraj nie poradzi sobie z napisaniem i wydrukowaniem darmowego podręcznika. Precz, precz, precz!
Jako panaceum Żyliński wskazuje różne edukacyjne pretensjonalności – radosne szkółki prywatne, kształcenie domowe itp. odcinające dzieci od rzeczywistości w czasie, kiedy dostęp do niej jest im najbardziej potrzebny. Inni, co należy na marginesie odnotować, domagają się, aby szkoły i uczelnie były miejscem przygotowania do pracy, a może w większym jeszcze stopniu - przygotowania do umiejętności zdobywania pracy. Zdobywanie pracy jest bowiem zasadniczym elementem społecznego ucisku, bez którego nikt nie może się obejść.
Szkolnictwo publiczne ma swoje wady, ale to cały czas jeden z najszlachetniejszych elementów przemiany świata, jaka nastąpiła w swoim czasie. To szkoły publiczne uczyniły nas społeczeństwami, jakimi jesteśmy dzisiaj. Społeczeństwami pełnymi wad, zagubionymi, ale ciągle jednak prowadzącymi (choćby bardzo ułomną) rozmowę. To szkoły publiczne nas uczyły i krzywdziły, ale przez to krzywdzenie, czyniły ludźmi. To szkoły publiczne wreszcie okazały się miejscem społecznego sprzeciwu, autoimmunologiczną chorobą państwowej opresji.
Dziś należałoby sobie raczej zadać pytanie, czy w aktualnym kształcie są w stanie zadziałać ozdrawiająco na pogrążającą się w dekadencji cywilizację. Czy sukcesywne obniżanie wymagań na rzecz tzw. kreatywności, wypieranie humanistyki itd. itp. nie sprzyja autozagładzie. Ale to już temat na osobny wpis.
PS Mam nadzieję, że Jarosław Żyliński chyba się na mnie nie pogniewa za tę polemikę (kilkakrotnie go na łamach „NaTemat” wspierałem), ale nie sposób się do tych myśli nie odnieść. Zwracam na to uwagę, bo wiem, że nie wszyscy rozumieją istotę dobrej dyskusji, która bez emocji obejść się nie może.
