"Dziady" Adama Mickiewicza w reż. Eimuntasa Nekrošiusa w Teatrze Narodowym - bałem się tego przedstawienia wielce. Bo z jednej strony to pierwsze w Narodowym "Dziady" po tych pamiętnych z końca lat 60. XX, które zapamiętaliśmy głównie jako żagiew dla Wydarzeń Marcowych. A że czasy dziś w Polsce politycznie zapiekłe, tania pokusa, by dramat Wieszcza uczynić nową podpałką wobec władzy, mogła się u realizatorów pojawić. Po drugie – bo dochodziło do mnie od pracujących nad przedstawieniem aktorów, że litewski reżyser ma w całkowitym niezainteresowaniu polską (czytaj: narodowo-patriotyczną i antyrosyjską) tradycję, w jakiej "Dziady" są u nas odczytywanie. I lękałem się, by w owej dekonstrukcji "patriotycznej lekcji" nie poszedł zbyt daleko.
"Co widzę? - długie, białe, dróg krzyżowych biegi,
Drogi długie - nie dojrzeć - przez puszcze, przez śniegi
Wszystkie na północ! - tam, tam w kraj daleki,
Płyną jak rzeki.
Płyną: ta droga prosto do żelaznej bramy.
Tamta jak strumień wpadła pod skałę, w te jamy,
A tamtej ujście w morzu. - Patrz! po drogach leci
Tłum wozów - jako chmury wiatrami pędzone,
Wszystkie tam w jednę stronę.
Ach, Panie! to nasze dzieci,
Tam na północ - Panie, Panie!
Takiż to los ich - wygnanie!"
... to uświadamiam sobie, że grozę tego obrazu można dojrzeć dopiero z góry. Z powietrza. Z nieba. Z lotu ptaka. I że wbrew naszym wyobrażeniom to nie orzeł, a właśnie bocian jest najbardziej polskim z polskich ptaków, bo fruwając od wieków nad polską ziemią, lepiej nas widzi niż my sami jesteśmy w stanie siebie kiedykolwiek dostrzec.
Nie narodowym.
Człowieczym.
