Drzwi przedziału w pociągu transmisji Moskwa-Paryż, który przejeżdżał przez bezwizowy w tamtych czasach Berlin Zachodni, otworzyły się energicznie i w progu stanęło kilku polskich i dederowskich mundurowych. Jeden, Polak, jakby na czele. Po wezwaniu do kontroli dokumentów Kowalski podał mu „swój” nieszczęsny paszport, ten spojrzał raz na dokument, raz na Kowalskiego, po czym wbił w niego wzrok, wyprężył się, stuknął obcasami i powiedział głośno i stanowczo, jak na jakiejś akademii:
- Wyrazy szacunku dla szanownego pana! Dziękuję i powodzenia życzę. Polska takich ludzi, jak pan, nigdy nie zapomni!
Kowalskiemu zaparło dech, a gula, która pojawiła się w gardle nie pozwoliła nawet zareagować. Oficer pospiesznie już posprawdzał paszporty siedzącej jeszcze w przedziale starszej pary, pożegnał się i po zamknięciu drzwi zniknął, zostawiając ciszę i dwie pary wlepionych w Kowalskiego oczu.
- A... ja przepraszam... – odezwała się po chwili starsza pani. – A pan, proszę pana, to kim pan jest... jeśli można wiedzieć?
Spojrzał i nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Bo kim niby był? Jeszcze przed chwilą na ziemi ojców, jak to się mówiło, a tu już po stronie niemieckiej i jedzie w nieznane, a za chwilę pojawią się Niemcy. To dopiero będzie jazda. Całe życie Polska uczyła go, że to „ku...wy i mordercy”, ile to „nam Narodu pomordowali”. Grunwald, Westerplatte, Monte Casino, Powstania, Oświęcim itd., itp. – nigdzie w kraju nie słyszał o Niemcach dobrego słowa. Tyle, co wujowie opowiadali, jak był młodzieńcem, że „co ludzie winni, jak system do dupy”. Przykro im było wprowadzać się do domów na Śląsku, do których ich przesiedlano z Syberii, kiedy na kuchennych piecach stał jeszcze ciepły obiad po jakiejś przed chwilą wydalonej innej rodzinie. „Szkoda było tych Niemców. Toż to tacy sami ludzie, jak my” – tłumaczyli. Ale ogólnie nauczano w szkołach i wszędzie indziej, że Niemiec to wróg.
Matka Kowalskiego była prostą kobietą z okolic Mińska. Kiedyś była to Polska, opowiadała mu, potem przyszli Ruskie, zakazali polskiego, więc 4 klasy podstawówki skończyła jakoś cudem w podziemiu. Jej rodzice się długo buntowali przeciwko kołchozom, ale w końcu przyszli Ruskie, zabrali grunt i cały majątek, kijem nakreślili dookoła domu granicę i powiedzieli: „To zdychajcie Paliaki-sabaki, ale tu granica, a reszta skonfiskowana dla ludu.” Od dziecka pasła więc świnie w „zainstalowanym” kołchozie, bo nie było, jak wcześniej, że do życia mieli wszystko. Ale matka zawsze kochała pracę, więc była dobra i później nawet medale jej jakieś w tym kołchozie ponadawali, że jej świnie niby najlepiej dochowane były. Z jej dwunastu sióstr prawie wszystkie z czasem wyjechały na emigrację do Polski. Matka Kowalskiego została przy swojej mamie, ale gdy ta umarła, najstarsza z sióstr wsadziła ją w ostatni pociąg repatriacyjny w 1958 roku i „wysiedliła” do sióstr, „do Polszy”, jak mówili w domu. Tak wylądowała na Dolnym Śląsku i poznała Kowalskiego seniora. Potem Szczecin, bo tam już na dobre część sióstr się osiedliła, dostała pokoik, a i dla chłopa praca w stoczni była.
W 1962 urodził się Kowalski junior. Pamiętał życie w jednym pokoju na 16-tu metrach kwadratowych w cztery osoby, bo matka ojca wprowadziła się do rodziców i dopiero, jak 5 lat później pojawił się Kowalskiego brat, jakimś cudem udało się zamienić mieszkanie na 2-pokojowe 40 metrów kwadratowych w samym centrum miasta, gdzie się wychował. Była to dzielnica złodzieji, chuliganów, cynkciarzy, gdzie albo komuś dawało się w mordę, albo się dostawało w ryj. Albo kradło się z pracy gwoździe, albo się ich nie miało. I taki był „styl”. W każdym domu było wiadomo, że jak matka pracuje w biurze, to nie trzeba się chociaż było martwić o papier, ołówki, kredki, długopisy, zszywacze, dziurkacze itd., itp., bo „przyniosła”. Jak ojciec był malarzem to wiadomo, że to samo z farbami, lakierami, rozpuszczalnikiem, pędzlami, ławkowcami, drabinami, etc. – wszystko „przyniósł”. Tak, jak i inni wszystko „przynosili... od siebie z zakładu”. Rozkradzeni historią i jej przebiegiem byli zarazem tymi kradnącymi. Taki polski paradoks, towarzyszący temu narodowi już chyba od wieków.
Kim więc był Kowalski, gdy z jednej strony czuł się zwykłym, polskim człowiekiem, z drugiej: to salutowanie. Odpowiedział zakłopotany, że nikim specjalnym, po prostu szeregowym członkiem „Solidaności”, a że brał udział w demonstracjach, rzucał kamieniami zza śmietnikowych barykad i bronił, jak mógł przed pacyfikacją ZOMO-wców, to go... wydalili. Próbował zbierać chłopaków z dzielnicy w jakąś walczącą młodzieżówkę, ale szybko skończyło się to pierdlem i o... taką czerwoną pieczątką w paszporcie, którą oboje państwo z ciekawości chcieli obejrzeć. Za jej sprawą dokument był jednorazowego użytku w pełnym tego słowa znaczeniu, bo nie upoważniał do powrotu, co sprawiło na nich spore niezadowolenie, że... „jak tak można?!”. Najpierw zaczęli Kowalskiego pocieszać, ale po chwili posmutniała cała trójka, bo co tu pocieszać... Taki los.
Kilka minut później było już po sprawie, bo państwo się umartwiali, czy uda im się tam na ten Zachód w ogóle trafić. Przesiadki ponoć jakieś skomplikowane, kolejką podziemną trzeba dojeżdżać z Berlina Wschodniego do Zachodniego, chyba przez Friedrichstrasse, a oni pierwszy raz za granicę jadą, języka nie znają, więc jakby tam córki nie było, to że po nich...
- Znam rosyjski – uspokajał Kowalski zaniepokojonych towarzyszy podróży. – Ja też do Zachodniego jadę, a Dederowcy ruski powinni znać, będzie okej - pocieszał.
W 1982 roku polskie granice były zamknięte i tylko nieliczni mogli jechać na Zachód. Starsza para jechała oficjalnie „na zaproszenie” od nieznanego im Niemca, w rzeczywistości do córki, która po ogłoszeniu stanu wojennego została w zachodnim sektorze Berlina, poznała tam tego Niemca, mieli więc adres docelowy, nocleg i pieczątkę w paszporcie, podobną do tej u Kowalskiego lecz z dopiskiem „...i z powrotem”. Dla niego nie było już odwrotu. Zdany był na łaskę losu, na istnienie międzynarodowych konwencji i na to, że go tam gdzieś do komór gazowych nie wyślą „te Niemce”, a dadzą schronienie. Nie miał zamiaru tam zostać. No gdzie tam?! On?! Polak Z Krwi I Kości?! ...Koń by się uśmiał... Ameryka była dla niego krajem-symbolem wolności i demokracji i był jej wdzięczny za Radio Wolną Europę, Głos Ameryki i nadzieję, że ktoś wesprze, jakby co...