Na horyzoncie pojawił się Mario Bielski. To było jesienią 2010. Znaliśmy go jeszcze z KOŚCI. Zagrał z nami zastępstwo za Jarka. Na koncercie w Poznaniu oprócz naszych kochanych słuchaczy pojawiła się też pani Małgorzata Ostrowska (zaproszona przez Maria) i Szymon z Porażyna. Dogadaliśmy się z nim, że przyjedziemy na parę dni i nagramy demówkę płyty, żeby sprawdzić co i jak. W lutym 2011 pojechaliśmy do uroczego Porażyna. Spędziliśmy przemiłe dwa dni z dwoma Szymonami w Vintage Records Studio.
Acha, przed wyjazdem do Porażyna spotkaliśmy się w klubie bilardowym w Poznaniu z naszym nowym managerem, z którym ustaliliśmy, że bez względu na ilość i jakość granych przez nas koncertów będziemy co miesiąc dostawać wypłatę 2.5 tys na rękę. Tu od razu dodam, że takiej kasy nikt z nas nigdy od niego nie dostał. A gdy urodziłam dziecko nasz manager zapadł się pod ziemię. Zniknęło jego biuro, strona internetowa. No nic nie wiadomo.
Mając wspomnianą demówkę zgłosiliśmy się do producenta naszej poprzedniej płyty. Nie podobało mu się nagranie. A raczej piosenki. Ja natomiast miałam więcej wiary w płytę niż on, chociaż nigdy nie słyszałam jego autorskich piosenek. Po długim przekonywaniu go do podjęcia z nami próby nagrania płyty, po długim jego zwodzeniu nas, postanowiłam za namową mojego chłopaka zgłosić się do Perły, żeby u niego nagrać ścieżki a potem legendarny producent miał to zmiksować i stworzyć kolejną legendarną płytę.
Do Perły pojechaliśmy jesienią 2011. Praca w studiu u Perły była bajeczna. Perła jest perfekcyjny, pomocny, skrupulatny. To był miły czas mimo tego, że codziennie wstawałam rano, żeby dojechać do studia 40 km. I zaszłam w ciążę.
Za pracę Perły kasę założył nasz manager, a my mieliśmy ją oddać na koniec roku.
Legendarny producent dostał ścieżki i miał się określić za ile i kiedy zacznie pracę. Przez pół roku najważniejsze było, żeby dostał zaliczkę. Dużą zaliczkę. Dla nas za dużą w porównaniu z małością jego entuzjazmu.
Przez Stefana poznałam wirtualnie Cyrille'a Champagne, który wcześniej współpracował przy piosenkach L.STADT. Cyrille był pełen zapału, fajnych pomysłów, krytyczny na swój sposób, zdystansowany do tego co dzieje się na polskim rynku muzycznym i zażądał rozsądnej stawki. Piosenki zmiksował błyskawicznie, nie marudził czekając na przelew. No po prostu europejska jakość. Pamiętam, że pierwszej piosenki zmiksowanej przez Cyrille'a słuchałam na porodówce.
Dwie piosenki zmiksował i master całej płyty przygotował Jacek Miłaszewski.
W międzyczasie nad okładką pracował duet Dominik Bułka i Marcin Szymkowiak odpowiedzialni za naszą poprzednią oscarową okładkę. Okładka... sami wiecie... jest mistrzowska. Skrzy się od przedziwnych detali, pod światło mieni się kolejna warstwa obrazków. Otwiera się w nietypowy sposób, bo na krzyż. No jest warta wszystkich nad nią zachwytów.
W międzyczasie okazało się, że mamy szansę na zdobycie funduszy z Narodowego Centrum Kultury na pokrycie kosztów studia i miksu. Napisałam projekt, prawie zwariowałam zajmując się dwumiesięcznym noworodkiem, obdzwaniając chłopaków od okładki, Francuza i panią Anię z NCK. Ale wszystko się udało! :-) Dzięki pieniądzom z NCK i Muzeum Powstania Warszawskiego spłaciliśmy managera. Po tym kompletnie wyparował.
Na karku mieliśmy jeszcze kontrakt z nieistniejącą już firmą Galapagos Music. Kontrakt niby ciągle nas wiązał. Chyba ze trzy lata próbowaliśmy go bezkrwawo rozwiązać. W końcu udało mi się w przyjaznej atmosferze dojść do porozumienia z dyrektorem i mieliśmy z BiFFem wolną rękę.
Zgłosiłam się do Mystic. Z Michałem poznałam się przy wydawaniu płyty Pogodno, a potem podsunęłam mu Czesław Śpiewa, który chyba jest jego największym popularnym sukcesem. Michał podjął się wydania płyty. Nie przerażał go nawet fakt, że okładka otwiera się na krzyż ("ale nie jest do góry nogami?").
Płyta wyszła 9. października 2013.
Jak widzicie długo to wszystko trwało. Winę możnaby zwalać na różne okoliczności i osoby.
Na szczęście już jesteśmy. Płyta zebrała świetne recenzje.
Brakuje nam teledysku, który niebawem.
Teraz tylko czekamy na koncerty. Bo bez koncertów zwariujemy! do zobaczenia :-)
A ja wiem, że mimo ciężkiej pracy jaką włożyliśmy z zespołem w tę płytę, mimo stresu i grożącego szaleństwa warto było. I wiem, że nikt tak dobrze nie zadba o nas jak my sami.
no tak... na końcu morał jak w "Misiu Uszatku"...