Znasz to uczucie, kiedy jedziesz autobusem, tramwajem czy naszym trójmiejskim metro vel SKM, za oknami polska rzeczywistość, okraszona styczniem, który nie wiedzieć czemu postanowił być listopadem?
Żeby nie oszaleć, a może właśnie zaszaleć, bo kto bogatemu zabroni, myślisz sobie, że gdzieś jest świat piękny, bajecznie kolorowy, w którym ciała są smukłe i opalone, wino zawsze uderza do głowy delikatnie i seksownie (bo wiadomo – normalnie budzisz się rano i najpierw błagasz o wodę, potem błagasz o zabranie lustra, a na koniec ze strachem absolutnie uzasadnionym sięgasz po telefon i natychmiast stajesz oko w oko z prawdą od lat miłośnikom wód procentowych znaną – tak zwaną alkoprawdą smsową czyli najczystszą z prawd)
Więc nie – tam ludzie sączą wino, które nigdy nie kończy się zerwaniem kontaktów, pozbawieniem Cię rodzinnego spadku w postaci dwóch pokoi na osiedlu w Elblągu czy wypowiedzeniem z pracy, bo w przypływie szczerości przyszło Ci napisać do szefa „Ty skąfa szmato, zwaljamsię”… sączą to wino, a na jachcie, który nagle nie wiadomo skąd i jak, równie nie wiadomo skąd i jak pojawia się przystojniak – taki trochę Grey, a trochę Borewicz, bo arogant to postać absolutnie obowiązkowa, jeśli chodzi o miłość namiętną i gwałtowną. Chwyta za szyję… ewentualnie za włosy –amerykańscy naukowcy z Masaczusac (mają tam taki specjalny Uniwersytet, który stworzono po to, żeby robić badania i potem móc pisać o tym) dowiedli, że namiętność bez chwycenia za szyję to takie Czinkłeczento erotycznego świata – pojechać pojedzie, ale na ryk silnika to nie licz. Więc za szyję….czujesz dreszcze… I wtedy drzwi Eskaemki otwierają się i wsiada on – ze wzrokiem szarmanckim, nieco szalonym i dzikim. Moher pod koszulką składa testosteronowe obietnice i Ty już wiesz, że on będzie Twój. On musi być Twój. Już prawie dziecko do chrztu trzymacie i z psem na wakacje jeździcie do Augustowa, kiedy za nim wchodzi żona z wózkiem, w którym to przecież Wasze dzieciątko słodko pojękuje, a on do wózka z czułością czy dumą mówi „Dżesika, już śpij”.
No więc tak to jest z wizytą u dietetyka.
Najpierw jest marzenie. Pięknie, kolorowo a Ty oczyma wyobraźni widzisz swoje przyszłe krągłe pośladki, które do tej pory oglądać mogłaś w jakimś Czelendżu. Myślisz sobie, że przecież to nie może być aż tak trudne – jeść, a właściwie nie jeść, przebiec ćwierćmaraton raz dziennie, pójść do pracy, posiłek co 3 godziny i obowiązkowo 5 porcji warzyw i owoców dziennie, potem zakupy w Biedronce, a jak nie ma komosy ryżowej to do Lidla masz 3 przystanki dalej. Wiesz, że dasz radę, bo jak nie ty to kto? Do lata 4 miesiące, a w telewizji leciała reklama tabletek na łaknienie i metabolizm, to spokojnie zdążysz, bo podobno w porównaniu do tych cudowności pospieszny transsyberyjski to takie nasze TLK. Pani z telewizora tak mówiła, więc wiadomo, że prawda. Zaczynasz chodzić do dietetyka, bo się zna. Ważysz siebie i jedzenie, mierzysz głównie siebie, dostajesz co jakiś czas nową kartkę z dietą i już się zastanawiasz czy dzwonić do Providenta po pożyczkę. Sprawdzasz co chwilę za ile kolejny posiłek i, kurczę, ile to 20 gram szynki? Jeden dzień, drugi… spinasz się jak możesz, bo lato i jacht albo przynajmniej kajak gdzieś na Kaszubach. Leci kilogram, drugi…
Da się? Pewnie, że się da. Tylko po co?
Praca zmianowa, dom, dzieci, obowiązki, zakupy, lekcje, egzaminy, sen, krem na zmarszczki, krem na cellulit… dorzuć do tego gotowanie dla siebie (bo dieta) i dla rodziny (bo trawy to oni jeść nie będą), znajdź siłę na Chodakowską, zmieść to wszystko w 24 godzinach i spróbuj kogoś nie zabić. I wytrwać.
Ja nie twierdzę, że się nie da. Z imieniem Dżesika też się da i może być nawet wesoło. Nie twierdzę, że w reżimie nie można żyć. Historia pokazuje, że można i potem to się nawet wspomina. Ja twierdzę, że nie trzeba.
Powiem Ci więc….
nie trzeba żyć z rozpisaną dokładnie dietą, bo możesz mieć wybór,
nie trzeba spędzać godzin w sklepie, bo możesz jeść to, co masz w lodówce,
nie trzeba patrzeć na zegarek, bo masz mądry organizm i sam Ci przypomni o jedzeniu,
nie trzeba gotować na dwa gary, bo możesz jeść z rodziną, jedynie ograniczając to, co „zło i mrok”,
nie trzeba kupować karnetu na siłownię, bo każdy ruch się liczy,
i wreszcie… nie trzeba brać pożyczki z Providentu, bo to wszystko nie musi dużo kosztować.
Tak pracuję z moimi klientami. Bo w życiu ma być tak, że wszystko możesz, nic nie musisz.