Pisałem już o tym wiele razy, ale powtórzę raz jeszcze. Każdego dnia w Ameryce Południowej znajduje się w sytuacjach lub poznaję osoby, o których mógłbym pisać i pisać, codziennie coś nowego. Czuję jakby ilość wrażeń, znajomości i lekcji,
które zebrałem przez ostatnich pięć miesięcy, przekroczyła już listę doświadczeń, które zdobyłem przez kilka lat mojego wcześniejszego życia. Żeby nie rzucać słów na wiatr. Poniżej garść historii zaledwie z kilku dni...
Środa:
Ósma rano, siedzę z Leiserem w kawiarni i jemy bunuelos (coś jak mikro pączki bez nadzienia) popijając tinto (kawa mała czarna). Skończyliśmy właśnie lekcje angielskiego, na których gościnnie się pojawiam. Lekcje które zaczynają się tu o 6tej rano (!). Przy stoliku obok siada dziewczyna, która na czole wytatuowany ma czarny krzyż. Dziwnie to wygląda, bo tatuaż jakiś taki rozlazły, dziewczyna nie wygląda też na satanistkę ani fankę death metalu. Nic. Jem dalej. Kilkanaście minut później potykam się o kolejną osobę z krzyżem na głowie. Kolejnych parę godzin przekonuję się, że co drugi mieszkaniec Medellin na czole nosi dziś czarny krzyż. O co chodzi? ...no przecież! Środa popielcowa! My w Polsce estetycznie obsypujemy sobie włosy, skutecznie maskując nasze wyznanie po wyjściu z kościoła, w Kolumbii katolicy noszą swój krzyżyk na czole przez cały dzień.
Czwartek (rano):
Medellin. W barberii (zakładzie fryzjerskim) mojego przyjaciela przesiaduję zwykle porankami, ucząc go angielskiego, jak również wszystkich jego współpracowników i klientów. Uczę to dużo powiedziane. Bardziej służę jako atrakcja. Leiser mieszka w dzielnicy ubogiej, miejscu, w którym noga żadnego gringo do tej pory nie stanęła. Leiser przedstawia mnie więc każdej napotkanej osobie. Po kilku dniach jestem już więc znany jako 'el Polaco'. W czwartek rano rozmawiam z jednym z 'parseros' (ziom) Leisera. Ten pyta mnie jakie rzeczy potrzebuję, żeby przyjechać tu do Kolumbii. Mówię więc, że tradycyjnie - paszport i wiza... Jezus Maria, wiza! Przypominam sobie, że za godzinę mam wizytę w biurze imigracyjnym gdzie mam umówione spotkanie w celu przedłużenia wizy turystycznej o kolejne trzy miesiące. Jeśli tego nie zrobię, wiza wygaśnie mi w poniedziałek i nie będę miał już możliwości przedłużenia jej. Kolumbijczycy są w tej kwestii bardzo stanowczy. Brak wizy równoznaczny byłby z obowiązkiem opuszczenia kraju i zapłaceniu kary. Jezusie, kolejny raz przekonuję się, że mam w życiu więcej szczęścia niż rozumu.
Czwartek (wieczór):
Spotykam dwie dziewczyny z Medellin. Bardzo atrakcyjne, bardzo kumate, bardzo chętne do poznania gringos. Tak, to fakt. Gringos w Kolumbii mają dobrze. Szczególnie gringos wyższej próby, czyli Ci z Estados Unidos. Tak, dużo dziewczyn z Kolumbii jak i innych krajów Ameryki Łacińskiej chce się wyrwać do 'lepszego świata'. Zupełnie mnie to nie dziwi, nie szokuje, nie bulwersuje. Życie pokazuje mi na każdym kroku tysiąc przykładów tego, że kobiety mają w życiu tysiąc razu ciężej niż faceci. Rozmawiam z dziewczynami kilka godzin i po jakimś czasie przechodzimy na klasyczny temat "bezpieczeństwo w Kolumbii". Dziewczyny są z Medellin i mają jakieś 27-28 lat, są więc na tyle dorosłe, że pamiętają czasy Pablo Escobara. Obie opowiadają mi o tym, że wychowały się w mieście, w którym faktycznie strzelaniny były na porządku dziennym. Jedna z nich opowiada historię, kiedy mając jakieś pięć lat otworzyła drzwi kobiecie, która w zaraz po tym strzeliła do mężczyzny stojącego za plecami dziewczynki. Mężczyzna tym razem przeżył. Druga dziewczyna dodaje, że w dzieciństwie obie, tak samo jak ich rówieśnicy miały wiele okazji do przeżywania takich scen. Obie kwitują, jak bardzo brutalnie i przerażająco by to nie brzmiało, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Kiedy w dzieciństwie słyszały strzały zwykle mama kazała im się chować, po kilku chwilach wszystkie dzieciaki z okolicy wybiegały jednak na ulicę z wypiekami, żeby zobaczyć co się stało i do kogo strzelali. Jedna z dwóch dziewczyn, która wciąż mieszka w dzielnicy uznawanej za niebezpieczną dodaje, że i dziś strzelaniny na ulicach mają miejsce. Cywile, są jednak zazwyczaj bezpieczni. Gangi walczące o wpływy zapowiadają bowiem dzień wcześniej, że o tej i o tej godzinie dojdzie zwarcia. W tym czasie mieszkańcy feralnej dzielnicy powinni lepiej zostać w domu. Podobnie sytuacja wygląda z kradzieżami. Jeśli 'swój' zostanie obrabowany, idzie na skargę do jednego z okolicznych gangsterów, a ten odzyskuje torebkę, portfel lub telefon. Naturalnie te reguły nie obowiązują osób z poza. Naturalnie, żadna osoba z poza mająca głowę na karku nie uda się w takie miejsce.
Piątek:
W drodze do autobusu, który zawiezie mnie do Manizales pierwszego miasteczka w zagłębiu kawowym, które zamierzam zwiedzić, zatrzymuję się przy kramie z owocami. Proszę sprzedawcę o kubeczek z pokrojonymi ananasami. Do wyboru są jeszcze zwykle mango i arbuzy. Gość pyta mnie czy chcę żeby posypał mi te ananasy. Zanim pytanie zdąży do mnie dotrzeć moja przekąska zostaje sowicie posolona. O zgrozo. Przyzwyczaiłem się już do solonych mango, albo mango posypanych ostrą papryką, ale ananasy z solą to coś co nie wejdzie do mojego menu. Tak, zjadłem wszystko. Ale bez oblizywania się. Niektóre smaki kolumbijskie są bardzo zastanawiające. Owoce na słono, kawa z kawałkiem sera białego pływającego w środku. Przegryzając kolejny kawałek solonego ananasa zastanawiam się czy kiedyś polubię i ten przysmak.
Do bunuelos się już przecież przekonałem, a arepy z serem i empanady z kurczakiem pochłaniam każdego dnia. Kiedy kończę pisać ten tekst, jestem już od dwóch dni w Salento, zagłębiu kawowym (eje cafetero) w Kolumbii. W piątek trafiłem do Manizales, w sobotę do Pereira, w niedzielę do Salento gdzie zatrzymałem się na dłużej. Może dwa trzy dni. Jestem już trzy miesiące w Kolumbii ale odkrywanie jej każdego dnia ani trochę mnie nie nuży. Wręcz przeciwnie. Przez te kilka dni w eje cafetero, zebrałem kolejną porcję wrażeń i doświadczeń, o których mógłbym opowiadać i opowiadać godzinami. Staram się więc przesegregować co najważniejsze i kiedy tylko mam okazję siąść przed laptopem i podzielić się z wami moimi przygodami. Pozdro Polska!