Lekarz, od wielu lat menadżer w ochronie zdrowia, obecnie w firmie Roche Polska.
Dawno, dawno temu, w czasach tryumfu tzw. demokracji socjalistycznej, nad jedną z kamienic w centrum Warszawy z nadejściem zmierzchu zapalał się neon „przezorny zawsze ubezpieczony”. A że rewolucja technologiczna była jeszcze przed nami, neony płatały figle gubiąc niektóre litery. Zdarzało się więc, że niebo nad stolicą rozświetlał napis „przezorny zawsze bez zony” albo „przezorny zawsze upieczony”. Trochę tak, jakby socjalistyczny system ubezpieczeń puszczał oko do wyrozumiałego klienta...
Ubezpieczenia na miarę tamtych czasów prawdopodobnie ukształtowały na lata nasze podejście do tematu. Wciąż traktujemy je nazbyt często jako fanaberię lub zło konieczne, w dodatku podszyte chytrością towarzystw pożerających nasze pieniądze. Z pewnością „przezorność” – w obliczu eksplozji wciąż nowych ryzyk – nabrała dziś innego znaczenia. W następstwie m.in. powtarzających się powodzi, z roku na rok łatwiej dostrzec potrzebę ubezpieczania majątku. Ale życia i zdrowia jeszcze nie. Szczególnie, jeśli przez lata polisę „na życie i dożycie” reklamowano bardziej jako narzędzie inwestowania niż rzeczywistą ochronę przed skutkami losowych zdarzeń. Szczególnie, jeśli przez lata polisy „na zdrowie” praktycznie nie ma...
Problem ten niestety dotyczy nie tylko rynku, ale całego społeczeństwa wraz z jego wybranymi w demokratycznych wyborach przedstawicielami. Od kilkunastu lat bowiem toczy się w Polsce debata nad „miejscem i rolą prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych w systemie ochrony zdrowia”. I chociaż Europa demonstruje nam w charakterze przykładu szeroki wachlarz rozwiązań, my wciąż – nie wiedzieć czemu – jesteśmy na etapie niekończącej się dyskusji.
Większość krajów od nas bogatszych oraz – co ważniejsze – hojniejszych, dawno doszła do przekonania, że skoro publicznych pieniędzy nie wystarcza na wszystko, to należy poszukać źródeł dodatkowych. Pomysły leżą na ulicy, wystarczy się po nie schylić. Można – tak jak we Francji – stworzyć system ubezpieczeń komplementarnych, z którego korzysta ponad 90% społeczeństwa. Można także – na wzór Holandii – powierzyć prywatnym ubezpieczycielom zarządzanie publicznymi pieniędzmi, zachowując oczywiście państwowy nadzór oraz demokratyczny system wyrównywania ryzyka. Na przykładzie holenderskim z powodzeniem wzoruje się bratnia Słowacja. Można wreszcie – vide Wielka Brytania czy Irlandia – zbudować model ubezpieczeń tzw. suplementarnych czyli równoległych, z którego korzysta co prawda tylko 12% Brytyjczyków, ale aż 51% obywateli Irlandii.
Zdecydowanie jednak łatwiej prowadzić niekończącą się dysputę o wyższości jednego wariantu nad innym i nie robić nic. Trudno wszakże uwierzyć, aby od planowanego podziału NFZ przybyło czegokolwiek innego niż urzędniczych etatów. Co zatem stoi na przeszkodzie, aby wybrać jeden ze sprawdzonych modeli i zaadaptować go do naszych realiów? Czy stworzenie szansy dla rozwoju w naszym kraju np. ubezpieczeń komplementarnych (czyli uzupełniających świadczenia oferowane w ramach „koszyka”) jest zbyt trudne? Drogie? Niepoprawne politycznie?
Obiegowo slangujemy często, że kiedy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Wszystko się zgadza. Po to tworzy się „koszyki”, żeby chronić publiczne wydatki. To co zbyt drogie w koszyku się nie mieści. Zgoda. Ale dlaczego nie można stworzyć warunków do cywilizowanego i sprawiedliwego finansowania medycyny „spoza koszyka” ze środków innych niż publiczne? Szczególnie, jeśli korzysta z niego demokratyczna połowa świata? Kto z nas straci na wprowadzeniu prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych?
Doświadczenia innych krajów pokazują, że podstawą jest dobre prawo. Jego istnienie – nie zaś brak - chroni interes obywateli. Mądra ustawa gwarantuje sprawiedliwą dystrybucję dóbr, brak przepisów chroni wyłącznie szarą strefę. Dlaczego wszystkie projekty ustaw zaśmiecają jedynie urzędniczą „szuflandię”? Na pierwszy rzut oka od czasów tryumfu demokracji socjalistycznej zmieniło się wszystko. Tylko przezorny – jak zawsze – ugotowany...