Nie wiem na czym ma polegać kolejna zmiana. Widzę jedynie hasła – zgrabne jak zawsze – z którymi trudno polemizować. Ze zręcznością sprawnego marketingowca sprzedano mi brak nowych pomysłów jako pomysł na tzw. reformę...
Lekarz, od wielu lat menadżer w ochronie zdrowia, obecnie w firmie Roche Polska.
1 kwietnia minęła bez echa dziesiąta rocznica zwycięstwa zdrowotnej centralizacji nad decenetralizacją lub - jak kto woli - zastąpienia 17 Kas Chorych przez jeden NFZ. Co zabawne, zbiegła się mniej więcej w czasie z prezentacją kolejnej wersji gry w transformację (mam już opory przed używaniem słowa reforma) zwiastowanej w przedświątecznym tygodniu przez Pałac Paca. Gdyby nie poczucie frustracji, mogłaby się w oku zakręcić łza wzruszenia...
Na początek bieżąca diagnoza sytuacji. Prosto z materiałów MZ. „Nierównomierny dostęp do usług medycznych. Długi czas oczekiwania na świadczenia zdrowotne. Brak możliwości planowania rozwoju zawodowego w powiązaniu z rzeczywistymi potrzebami zdrowotnymi. Brak wpływu na kształtowanie polityki zdrowotnej województwa. Nieefektywny system finansowania świadczeń zdrowotnych. Brak wpływu regionów na rozwój własnej infrastruktury medycznej. Brak czynników motywujących do poprawy jakości świadczeń. Nieefektywna wycena świadczeń”. Trudno się nie zgodzić. Tyle, że brzmi dziwnie znajomo...
Jak pisała onegdaj Prof. Stanisława Golinowska „pierwsza główna motywacja reformy z 1999 r. dotyczyła wprowadzenia do systemu ochrony zdrowia mechanizmu rynkowego. Rynek miał być czynnikiem poprawy efektywności i jakości. Tworzył on nadzieję na wyższe środki w systemie oraz na wzrost swobody decyzyjnej podstawowych podmiotów, a przede wszystkim świadczeniodawców. Jakie inne motywy wchodziły wówczas w grę? Nie należy zapomnieć o decentralizacji. Wprawdzie reforma 1999 r. nie doprowadziła do realizacji tzw. samorządowej koncepcji służby zdrowia, ale jednak dała regionalnym kasom chorych bardzo szeroki zakres autonomii, a samorządom terytorialnym – jako organom założycielskim – odpowiedzialność za konstruowanie planów zaspokojenia potrzeb zdrowotnych oraz za tworzenie lokalnie i regionalnie potrzebnej sieci placówek”
Kiedy po 4 latach system zaczynał się docierać – co dla niektórych jego uczestników musiało oznaczać oddanie dotychczasowej pozycji – w zręczny sposób zafundowano wyborcom „zdrowotne” igrzyska. Posługując się retoryką likwidowania nierówności rozmontowano pierwociny rynku i wprowadzono rozwiązanie mające na celu „zabezpieczenie” opieki przez wojewódzkie komitety - pardon - oddziały NFZ pod przewodnią siłą Centrali. Na ile skuteczny był to pomysł wiemy już z doświadczenia...
Dzisiaj jako remedium na problemy ‘ze zdrowiem’ serwuje się nam po pierwsze likwidację Centrali NFZ. Zastąpi ją nowotworzony Urząd Ubezpieczeń Zdrowotnych, który ma sprawować nadzór, wyceniać świadczenia, kontrolować jakość i efekty leczenia oraz informatyzować. Młodszym czytelnikom pragnę przypomnieć, że w latach 1999 – 2003 kontrolę nad działalnością kas chorych oraz świadczeniodawców sprawował – w imię ochrony interesu ubezpieczonych – specjalnie w tym celu powołany organ administracji rządowej. „Mamy dobre tradycje, w pierwszej ustawie, w której były kasy chorych był UNUZ, Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych, jedna z lepiej działających instytucji publicznych. To była bardzo dobra instytucja" - mówi dzisiaj Prezes NFZ Agnieszka Pachciarz. Urząd przestał istnieć właśnie 1 kwietnia 2003. Jego ustawową rolę przejął... minister zdrowia.
Recepty ciąg dalszy brzmi nie mniej znajomo. Regionalne plany potrzeb zdrowotnych, kontrola jakości usług, nadzór nad efektywnym wydawaniem środków czy weryfikacja wyceny świadczeń. Który z tych elementów wnosi cokolwiek nowego? Który sprawia, że można oczekiwać rzeczywistej zmiany? Wszystko już było – rzekł Ben Akiba. A gdy nie było – śniło się chyba...
Przyjęte przed blisko 15 laty założenia - skądinąd dalekie od ideału – zamiast ręcznego sterowania wymagały sprawnej koordynacji, by mogły wykształcić się rzeczywiste mechanizmy rynkowe. Tymczasem w imię obrony interesów politycznych z roku na rok wzmagał się „zdrowotny interwencjonizm”, który pozbawił system rynkowej sterowności. Dysproporcje pomiędzy podażą i popytem – które były, są i będą - skrzętnie wykorzystano do eskalacji konfliktów. W efekcie winni porażki byli wszyscy – kasy chorych, samorządy, lekarze, świadczeniodawcy, media, wreszcie sami pacjenci, którzy – wedle opinii urzędników – z upodobaniem naciągali tzw. system. Sami twórcy reformy nie byli zresztą bez grzechu. Nie wzięli pod uwagę, że konkurencja - skuteczna w handlu i relatywnie prostych "usługach dla ludności” - nie rozwiąże problemów równego dostępu do odpowiedniej jakości opieki medycznej. I nie rozwiązała.
Nie wiem na czym ma polegać kolejna zmiana. Widzę jedynie hasła – zgrabne jak zawsze – z którymi trudno polemizować. Ze zręcznością sprawnego marketingowca sprzedano mi brak nowych pomysłów jako pomysł na reformę. Może w niego uwierzę, ale dopiero po lekturze instrukcji obsługi. To znaczy przynajmniej projektu ustawy. Póki co przerzucanie się hasłami o naprzemiennej centralizacji i decentralizacji jest czczą dialektyką, której jedyną rolą jest podsycanie chorej „walki klas”...