Lekarz, od wielu lat menadżer w ochronie zdrowia, obecnie w firmie Roche Polska.
W wyrażonej przed kilkoma dniami (Dziennik Gazeta Prawna z 20 maja br.) opinii jednego z ważniejszych urzędników resortu zdrowia, warunkiem wprowadzenia dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych miało być odchudzenie koszyka. W odpowiedzi na pytanie o przyczynę czytamy, że „nie da się i nie dało się tego zrealizować w żadnym kraju – tak by wszystko było za darmo w ochronie zdrowia dla wszystkich. To są miraże i oszukiwanie ludzi”. Zasadniczo nic dodać, nic ująć. Tylko czy aby na pewno obecny koszyk gwarantuje za darmo „wszystko dla wszystkich”? Gdyby tak było dziennikarze i blogerzy byliby skazani na dożywotnie milczenie...
Jeśli dobrze rozumiem ministerialny koncept polegać miał na zabraniu czegoś jedną ręką, aby drugą oddać niby to samo, ale z opóźnieniem i na innych warunkach. Czy od takiej sztuczki poprawi się stan opieki zdrowotnej? Oczywiście. Wystarczy uwierzyć w czary...
Chociaż jestem gorącym orędownikiem dodatkowych ubezpieczeń, to zaprezentowanej logiki przyjąć nie potrafię. Na szczęście nie ja jeden. We wtorek 28 maja ten sam prominentny urzędnik odpowiadał na pytania parlamentarzystów. Kilka dni zastanowienia przyniosło niespodziewany rezultat. Tym razem usłyszeliśmy bowiem, że „dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne nie ograniczą dostępu do leczenia tym, którzy ich nie wykupią”. Jeśli wierzyć zapewnieniom wiceministra dodatkowe polisy nie uszczuplą koszyka. No to o co chodzi z tymi mirażami i oszukiwaniem?
Nie zamierzam rozwodzić się nad rozrośniętą do mitycznych rozmiarów kwotą 30 - wg niektórych nawet 40 - miliardów wydawanych prywatnie na zdrowie. Jak słusznie zauważają mądrzejsi komentatorzy większość tej kwoty pochłaniają opłaty za leki, w tym przede wszystkim sprzedawane bez recepty, czyli bez ograniczeń. Trudno oczekiwać, że zamiast paracetamolu i witaminy C ludzie kupią polisę od przeziębienia. Przełomu nie będzie. A i wpływy z tego biznesu będą znacznie skromniejsze, o czym wiedzą potencjalni inwestorzy. Byliby jednak – sądząc po wypowiedziach prezesów - skłonni rozwijać deficytowy segment, gdyby tylko zaistniały reguły gry. Jak dotąd w naszym porządku prawnym ubezpieczenie zdrowotne nie zostało nawet zdefiniowane. O czym więc mowa?
Fakt, że 2 miliony Polaków korzysta z prywatnych abonamentów a kilkaset tysięcy (?) wykupiło polisy niby – zdrowotne (w rzeczywistości są to najczęściej dodatkowe opcje do ubezpieczeń na życie) niestety nie przesądza niczego. W znakomitej większości są to bowiem świadczenia finansowane lub współfinansowane przez pracodawców. Będą istniały tak długo, jak długo będą dla nich opłacalne. Ponadto chronią jedynie przed skutkami niewydolności istniejącego systemu. Za relatywnie niewielką opłatą pracownik – relatywnie bogatej firmy - uzyskuje nieco lepszy dostęp do doktora lub podstawowej diagnostyki. W zasadzie to samo, co „na NFZ”, choć zwykle trochę (!) szybciej i bardziej komfortowo. Jak długo pracodawcy i/lub pracownicy (wszakże tylko niektórzy) będą skłonni płacić podwójnie za to samo? Nikt tego nie wie. Ale czy to miałoby oznaczać, że opiekę ambulatoryjną należy wyrzucić z koszyka???
Prywatne ubezpieczenia zdrowotne funkcjonują – z bardzo różnym zresztą efektem – w wielu krajach starego i nowego świata. Żeby nie szukać zbyt daleko ograniczę się do sąsiedztwa. Z przyzwoitości pominę przykład Słowacji, gdzie – na wzór modelu holenderskiego – można wybrać jednego spośród 5 prywatnych ubezpieczycieli oferujących ten sam zakres ochrony za tę samą cenę. Z dobrym jak się wydaje skutkiem działa tam system wyrównywania ryzyka, wytrącając oręż z ręki populistów dyskredytujących ideę ubezpieczeń w ogólności. Wśród pozostałych krajów naszego regionu przoduje Łotwa, gdzie blisko 16% obywateli korzysta z prywatnych polis zdrowotnych. Warto dodać, że mają one w większości charakter komplementarny, czyli dopełniają istniejący „koszyk”. W ramach dodatkowego ubezpieczenia można uzyskać dostęp do niegwarantowanego przez państwo (choć dalibóg nie odebranego obywatelom!) leczenia. Podobnie - na nieco mniejszą skalę - jest na Węgrzech, gdzie z prywatnych polis korzysta około 8% ludności. W Bułgarii już tylko 4%, w Czechach niecałe 1%, zaś na Litwie mniej niż 0,5%. Wszędzie tam, gdzie zdrowy rozsądek ustępuje przed polityką, prywatne ubezpieczenia zdrowotne nie są zjawiskiem o charakterze masowym. Ergo stają się elitarne. Wbrew ideologicznym manifestom. Błędem jest zakładać, że u nas będzie inaczej...
Wszelako do osiągnięcia celu potrzeba nie tworzenia mitów, ale jasnych reguł, według których prywatni ubezpieczyciele będą inwestować w rozwój polis zdrowotnych. Nie jałowe deklaracje, ale projekt ustawy. Nie magiczne sztuczki, ale racjonalne instrumenty gospodarcze. I nade wszystko klarowne intencje. Bez nich nawet najlepszy pomysł staje się jedynie straszakiem w rękach oponentów...