Z wynikami badań, ciekawy tego, co mnie czeka udałem się na pierwsze spotkanie z trenerami. Całą drogę zastanawiałem się, co przygotowali dla mnie, jak wyglądać będzie moja transforMMAcja? Wiedziałem, że taryfy ulgowej nie będzie… i nie było, a przygotowany przez nich plan treningowy oraz ułożona dla mnie dieta dawało mi do myślenia, czy podołam.
"Wierz w siebie, wiara czyni cuda. Wielu się nie udało, ale Tobie się uda. Wielu zwątpiło w krytycznej chwili, a wytrwali ci, którzy nie zwątpili..."
Pierwszym krokiem jaki musiałem wykonać było udanie się do kliniki i zrobienie niezbędnych badań, bez których trenerzy nie mogliby zacząć ze mną pracować. Jeden dzień potrzebowałem na ich zrobienie i odebranie. Wyniki EKG, moczu oraz krwi przekazałem na ręce Piotra Jeleniewskiego. On zaś wspólnie ze swoim zaufanym doktorem Tomaszem Żelkiem przeanalizował je bardzo szczegółowo i wyszło z nich, że całkiem nieźle się trzymam i nie jest ze mną aż tak źle, jak można by było wnioskować po mojej budowie ciała przypominającej kształtem ananasa.
Skoro badania było zrobione, lekarz dał zielone światło można było się spotkać w trzyosobowym składzie: ja, Piotr i Tomasz Lipiński. Rozmowa nie była długa, ale treściwa. Miałem czekać na maila od Piotra z rozpiską produktów, które od zaraz tylko mogę spożywać, a Tomasz poinformował mnie, że pierwszy trening robimy dnia następnego o godzinie… siódmej rano. Fakt, że muszę wstać najpóźniej o szóstej, dotrzeć na siłownię i na dodatek jeszcze ćwiczyć przeraził mnie, bo nie należę do osób, które wstają z kurami, a wręcz nazwałbym siebie wtedy typowym nocnym markiem. Jeszcze długo po informacji o godzinie treningu nie mogłem się otrząsnąć i byłem więcej niż pewien, że nie wstanę, zaśpię i na zajęcia dotrę z kilkugodzinnym opóźnieniem. Jak się później okazało sprostałem temu „wyzwaniu”, a wszystko za sprawą budzika z melodią zespołu Ich Troje, który jak zaczął tylko dzwonić zmobilizował mnie do ruszenia tyłka z łóżka, wstania i wyłączenia go. A gdy już wstałem… zebrałem się i ruszyłem niczym „wściekły osioł” na trening do klubu Everybody Fitness w Warszawie, gdzie wówczas Lipiński był jednym z instruktorów.
Zanim jednak zacznę mówić o treningu muszę opowiedzieć o liście, którą otrzymałem od trenera Piotra. Była długa, nie było na niej ani coca-coli, ani żółtego sera, a szkoda, bo myślałem, że zaczniemy na pół gwizdka, a nie z wysokiego „C”. Moich ulubionych produktów na niej nie było, ale obfitowała w dużą liczbę wskazówek i zawierała mnóstwo produktów, które… jadałem albo bardzo rzadko, albo nie jadałem ich wcale. I nie będę o każdym z nich rozpisywać się osobno, bo blog czytałoby się dłużej niż Biblię Gutenberga. Listę produktów z mojego nowego menu zamieszczam poniżej:
- kasza gryczana
- kasza jaglana
- ryż brązowy (nie paraboliczny, kosmiczny i żaden inny! brązowy!)
- makaron razowy (z umiarem, małą ilość, a pół kilo na raz)
- ryby (tuńczyk w sosie własnym, dorsz, łosoś, łosoś wędzony)
- kurczak i indyk (pieczone, gotowane lub smażone na teflonie bez tłuszczu)
- wołowinę (kupowaną w markecie raz w tygodniu, lepszą i droższą kilka razy w tygodniu)
- cielęcinę (zamiast wołowiny)
- warzywa (oprócz gotowanej marchewki, grochu, kukurydzy, fasoli, ziemniaków i papryki)
- ogórki kiszone/kwaszone lub kapusta kiszona/kwaszona
- ogórek świeży
- pić min. 3 litry wody dziennie
- serki wiejskie i twarogi (tylko chude)
- kefir (100ml co 2gi dzień)
- odżywkę z izolatu białka zamiast posiłku (jedna miarka na 300ml wody)
- omega 3 (najlepiej z pierwszym posiłkiem 2 tabletki)
- wszystkie ostre przyprawy (pieprz cayenne, czosnek, pieprze ziołowe, curry, majeranek, bazylia, oregano)
- białka jajek
- tabasco
- sos sojowy jasny (tylko do marynowania mięs i ryb)
- wino czerwone wytrawne (lampka na tydzień)
To, co można jeść w porównaniu z tym, czego nie można to kropla w morzu. Dlatego to, co zostało mi zabronione również publikuję:
- sól
- jedzenia typu fast food
- napoje gazowane
- słodycze
- owoce (wprowadzone do diety zostaną w późniejszym czasie i jedzone będą do południa)
- ogórki konserwowe i małosolne
- ziemniaki
- wędliny
- pieczywo
- ryż biały i paraboliczny
- makarony
- żółtka jajek
- serków i serów tłustych i półtłustych
- ryb typu śledź, panga i inne g*wno sprzedawane w marketach
- produktów sojowych (u kobiet nakręcają metabolizm i powodują szybsze odchudzanie, a u facetów działa to na odwrót)
- alkoholu
- soków owocowych
- produktów mącznych
I jeszcze najważniejsze! Jemy regularnie, co trzy godziny, a jak chodzimy późno spać to ostatni posiłek (lekki posiłek) jemy nawet półtorej godziny przed snem. Dlatego nie wierzcie w mity o nie jedzeniu po 18:00, bo to „pic na wodę, fotomontaż”. Pewnie teraz łapiecie się za głowę i zadajecie sobie pytania „dlaczego? czemu?”. Ha! Ja miałem identycznie. Dam dobrą radę, nie zagłębiajcie się w tym temacie, bo po co. Efekty mają być! Nie ma osiągów? Wtedy możecie się zacząć zastanawiać. Jeśli jednak kilogramy zaczynają ubywać to po co zawracać sobie głowę czymś, co skutkuje.
Zgodnie z tym, co obiecałem na początku bloga muszę wspomnieć o treningu, który zaserwował mi Tomek Lipiński. I tutaj wszystkich zaskoczę, bo nie wyczyniałem żadnych cudów. Nikt nie widział mnie robiącego fikołki, boksować też nie boksowałem, bo któż to widział człowieka-bojkę w rękawicach, który hasa, jak młoda sarenka przy trenerze i ma siłę uderzać w tarcze. Mój trening był prosty, wręcz trywialny, ale dla mnie męczący i trudny. Przez pierwsze trzy miesiące, sześć razy w tygodniu odwiedzałem siłownię. Robiłem dwa treningi dziennie, które składały się z godzinnego chodu na bieżni. Tak, tak, z chodu! Ustawiałem dwa stopnie pod górkę, szybkość około sześciu kilometrów na godzinę i wędrowałem, wędrowałem i wędrowałem… i z pewnością gdybym w sierpniu wyruszył i chodził nie po bieżni, a po ulicy to dziś Artur Przybysz pisałby tego bloga nie z domu, a z plaży Copacabana w Brazylii, bo pewnie tam bym zawędrował do teraz.