Nigdy nie byłem zaangażowany politycznie, ale otaczająca mnie rzeczywistość polityczna i społeczna zmusiła mnie do jej komentowania. Jestem też racjonalistą i antyklerykałem, choć nie wrogiem wiary
Pisałem to lata temu – admiratorem Jana Marii Rokity nie byłem i już nie zostanę. Nie trafiały do mnie zachwyty nad jego wiedzą, oczytaniem, analitycznymi umiejętnościami, może dlatego, że jako racjonalny warszawiak generalnie sceptycznie patrzę na wydumany intelektualizm Krakówka.
Warszawiacy cenią sobie raczej dynamizm, przebojowość, skuteczność, pragmatyzm – niż intelektualne dysputy przy kawiarnianym stoliku, lub światłe słowa wypowiadane zza stołu z zielonym suknem. Podejrzane dla mnie zawsze było to, jak tak doskonale przygotowany polityk, wiele razy wybierany do Sejmu – raz tylko, krótko sprawował urząd państwowy – za to krążył po różnych formacjach, niczym… Antoni Macierewicz. Zachwyty ze scen politycznych i mediów nad Janem Marią Rokitą płynęły zewsząd. Wszyscy, począwszy od premiera Jarosława Kaczyńskiego, na Jarosławie Gowinie kończąc wychwalają jego postawę patriotyczną. Tylko dlaczego nic z tego na dłuższą metę nie wynikało?
Od czasu dramatycznego, ale jakże groteskowego odejścia Jana Marii Rokity z polityki, były „prawie premier” staczał się coraz bardziej w stronę tabloidowego nurtu politycznego. Dzielnie sekundowała mu w tym żona, Nelly, ale to Jan sam dokładał cegiełki. Nie pomogła mu specjalnie pozycja i rola publicysty w gazecie „Dziennik”, sowicie wynagradzanego przez Axel Springera. A już na pewno nie pomógł mu incydent w Monachium, gdzie nasz bohater stał się jednocześnie twórcą i tworzywem polityczno-kryminalnego performancu. Słynna awantura na pokładzie samolotu Lufthansy, której efektem był głównie dzwonek w telefonie komórkowym („Ratunku, biją mnie Niemcy!”), przeniosła ex-polityka i naszego intelektualistę w świat tabloidów i marginesu politycznego. Od tego czasu rzadziej był już zapraszany do mediów jako komentator, a jego wypowiedzi jako byłego polityka i kabareciarza „na stojaka” przestały mieć znaczenie ważnych opinii.
I tu kończy się lekka opowiastka, a zaczyna żenująca farsa; Otóż Jan Rokita jest nie tylko byłym politykiem i dość drewnianym publicystą, ale również prawnikiem. Sam doskonale powinien zdawać sobie sprawę, że wobec prawa wszyscy są równi i nie ma tu kompletnie znaczenia jego martyrologiczna przeszłość w NZS, posłowanie, publicystyka, ani nawet to, że chciał umierać za Niceę. Więcej – nie ma tu znaczenia nawet to, że jest z Krakowa i to że musi „wyskoczyć” z kwot zapisanych dla niego przez prawidłowo, rzetelnie i neutralnie politycznie sąd.
Rokita w rozmowie z Kamilem Durczokiem, do programu telewizyjnego informował, że wyrok (wyroki?) na niego uważa za „haniebne i skandaliczne”. Kara przekracza jego majątek – według niego, a przecież jest jasne, że wystarczyło tylko w odpowiednim momencie ja wykonać – praktycznie bezpłatnie. Kuriozalna, politycznie i groteskowa jest jeszcze do tego jego opinia, że sąd był zależny , jak stwierdził w wywiadzie - „ Sąd był w zmowie, ewidentnie to było widać”. To jest podstawą do następnego procesu.
Co oznacza jego pogląd, opinia dziś? Między innymi to, że Jan Rokita przestał być człowiekiem – politykiem – szanującym i prawo i państwowość poważnie. On dziś jest obrażony nie tylko na polityków, ale także na polskie prawo i na państwo. Prawda – i rzetelność prawna Państwa – są takie, że wszystko zostało wobec niego dokonane lege artis. Łącznie z zachowaniem i działaniami p. Kornatowskiego. Bo tak naprawdę według Jana Maria Rokity – o czym głośno nie mówi – prawo polskie nie jest dla niego, ale dla innych. On jest ponadto. On jest wielki... i co raz bardziej śmiesznie żałosny...
Jan Maria Rokita już od wielu lat podążał drugą stroną tej samej drogi co inny „konserwatysta”, Kazimierz Marcinkiewicz. Obaj są gotowymi postaciami z komedii del arte, z tym, że o ile Marcinkiewicz to Arlekin, to Rokita raczej jest Pierrotem. Bez maski i stroju może zostać zaangażowany do każdej trupy. Może nawet jeszcze politycznej…