Młodzi pokazują, że do szczęścia nie są im potrzebne mieszkanie, auto i całe mnóstwo innych rzeczy. Ekonomia dzielenia się przełamuje kapitalizm oparty na własności prywatnej. Czy można żyć bez własności?
Nie mam auta. Do pracy jeżdżę na rowerze miejskim – za darmo przez pierwsze 20 minut. Zdążam, bo wynajmuje niewielkie mieszkanie w centrum – nie chciałem zaciągać kredytu na 30 lat za mieszkanie na suburbiach położonych na infrastrukturalnej pustyni (bez komunikacji miejskiej, szkół, przedszkoli, fitness, kawiarni, kina etc.). Kiedy potrzebuję samochodu, zamawiam transport przez Ubera (w Nowym Jorku jest już więcej aut z naklejką Ubera niż tradycyjnych yellow cab). Gdy wybieram się w dalszą podróż, to dzięki Blablacar jadę w czyimś samochodzie i dzielimy koszty benzyny. A lubię podróże. Nocleg rezerwuje na Airbnb, Couchsurfing lub Hospitality Club, dzięki którym nawet w drogich miastach mogę mieć kąt do spania za grosze. Zresztą często po prostu goszczę u znajomych, których poznałem za pośrednictwem portali społecznościowych. Lubię słuchać muzyki, ale nie kupuję płyt – korzystam z Tidala lub Spotify. Seriale oglądam na Netflixie. Czytam dużo, ale książek kupuję mało, bo korzystam z bookcrossingu. Na wymiennik.org wymieniam się np. ubraniami i butami, a i zdarzyło mi się uczestniczyć w swap party, gdzie imprezowicze wymieniali się ciuchami. Jeżeli wreszcie odważę się na rzucenie pracy w korporacji i będę na swoim, nie wynajmę biura. Będę pracował w domu lub w darmowych przestrzeniach co-workingowych – tam mogę za darmo zorganizować spotkanie i prezentacje dla klienta. Wówczas próbowałbym uzbierać środki na realizację moich pomysłów biznesowych za pośrednictwem platform crowdfundingowych. Praktycznie nie mam nic. Niezbędny jest mi jedynie smartfon z Internetem.
Lekkość bytu
To nie ja. Jestem 34-letnim dzieckiem neoliberalnej transformacji – zostałem nauczony, że trzeba jednak mieć. Mój status wyznacza wielkość SUVa i metraż mieszkania w kredycie hipotecznym. Czasami myślę – niestety, szkoda. Gdybym nie posiadał, to bym się nie zadłużał. Bez kredytów hipotecznych, leasingów za samochód, rat byłbym może odważniejszy, mobilniejszy, bardziej otwarty na zmiany i wyzwania. Bez rat, niektórych podatków (np. od nieruchomości), ubezpieczeń (np. obowiązkowego OC), przeglądów, mechaników. Bez tego nie truchlałbym na myśl o zwolnieniu, zmianie miejsca zamieszkania. Świat być może bardziej stanąłby otworem. Roi mi się taka nieco dziecięca lekkość bytu. Bo czy nie byłoby lżej bez tego bagażu odpowiedzialności? Bez tego gromadzenia? Dodatkowo – nie trzeba by było dbać o te rzeczy. Bo jak nie mam, to mi się nic nie zepsuje. A jeszcze przecież o tym wszystkim trzeba pamiętać, robić przelewy, fatygować się. Szkoda życia.
Dlatego z zazdrością patrzę na tylko trochę młodszych millenialsów. Coraz więcej z nich ma to całe posiadanie w głębokim poważaniu. Oni nie mają, ale mają. Nie posiadają, ale nic nie tracą. Bo korzystają tak samo – a nawet bardziej – jak właściciele. Okazuje się, że dziś można znaleźć zaspokojenie wielu potrzeb – bytowych, rozrywkowych, intelektualnych – bez kupowania na własność. Własność zastępuje usługa, która często jest darmowa. Co nie oznacza, że usługodawca nie zarabia, bo przecież właściciele startupów to milionerzy.
Ekonomia, głupcze!
Więc ma to sens ekonomiczny. W naukach społecznych – a ekonomia to nauka społeczna – takie funkcjonowanie znalazło już nawet nazwę: ekonomia dzielenia się (sharing economy). Ekonomia dzielenia się nie jest nową odmianą ekonomii marksowskiej. Nie ma też znamion jakiejś wspólnoty ideologicznej, powszechnej spółdzielni, kibucu. Ekonomia dzielenia się jest faktem. Zrodziła się w łonie kapitalizmu, aczkolwiek z piewcami kapitalizmu spod znaku szkoły klasycznej (Smith), neoklasycznej (Pareto), austriackiej (Hayek) lub neoliberalnej (Friedman) ma niewiele wspólnego. Fundamentem tych doktryn jest bowiem własność prywatna. A millenialsi pokazują, że można w dzisiejszym świecie dobrze funkcjonować przy ograniczonych zasobach własnych. Dokonując pewnego uproszczenia i przesady, można powiedzieć, że kapitalizm zrodził w sobie cząstkę marksowskiego komunizmu. Co prawda bez rewolucji i upadku kapitalizmu – jak chciał Marks – ale jednak. Ekonomia dzielenia się nie zastąpi własności, ale funkcjonowanie coraz większej ilości ludzi – co najważniejsze w większości młodych, a więc wyznaczających trendy – pokazuje, że można mieć mniej i być pełnoprawnym uczestnikiem życia społecznego i kulturowego. Młodzi pokazują, że można mieć mniej i być szczęśliwym. Popatrzmy na to z przychylnością i zastanówmy się czy na pewno potrzebujemy więcej, niż już mamy.
Oczywiście nie można tracić z pola widzenia zagrożeń, które ta nowa ekonomia niesie ze sobą dla pracowników, twórców, branż. Taki na przykład Uber zabiera pracę taksówkarzom i zaśmieca rynek pracy, Airbnb uderza w branże turystyczną, artyści toczą zasadne boje ze Spotify. Ale tak jest od zawsze, a szczególnie od rewolucji przemysłowej. Wystarczy wspomnieć luddystów, którzy niszczyli maszyny tkackie. Postęp jednych wynosi do bogactwa, a innych pauperyzuje, zmienia gospodarkę i ludzi. Ekonomia dzielenia się jest postępem lub – jeżeli spojrzeć na nią krytycznie – zmianą, a może i nawet rewolucją w obrębie kapitalizmu. Bo punktem centralnym kapitalizmu jest własność prywatna, a ostatnie lata pokazują, że w kapitalizmie jest miejsce także na współużytkowanie bez władania. Ekonomia dzielenia się jest wyłomem w pojmowaniu kapitalizmu indywidualistycznie, czyli zgodnie z zasadą, że napędem dla gospodarki jest egoizm jednostek, co w trzech słowach ujął Gordon Gekko z filmu „Wall Street” Olivera Stone’a: „Greed is good” (Chciwość jest dobra). Okazuje się bowiem, że można dobrze zarobić dzieląc się (albo tworząc do tego warunki technologiczne), a nie tylko biorąc, zawłaszczając, spekulując. Nowy Gordon Gekko inwestowałby w startupy, a nie kupował linie lotnicze. Ekonomia dzielenia się tworzy swoistą nową wspólnotowość (sieć na zasadzie p2p – peer to peer) bez konieczności władania rzeczą przez członków wspólnoty.
Może taka jest przyszłość. Jak w słynnym protest-songu Johna Lennona, który śpiewał „Imagine there is no possesion”.