Reklama.
W słynnym eseju „Koniec historii” Francis Fukuyama – będąc pod wpływem upadku komunizmu i żelaznej kurtyny - stawiał tezę, iż proces historyczny niejako kończy swój bieg, bo model liberalnej demokracji staje się powszechny. Liberalna demokracja miała być począwszy od 1989 roku globalna. Pogląd o „końcu historii” został szybko zakwestionowany (np. przez Huntingtona, który przyszłość widział raczej jako „zderzenie cywilizacji”) i ostatecznie runął wraz z wieżami WTC w 2001 roku. W XXI wieku upowszechnił się model, który publicysta Fareed Zakaria nazwał demokracją nieliberalną. Przykłady Rosji i Turcji, a ostatnimi czasy Egiptu i Węgier pokazały, że w państwach, gdzie są demokratyczne wybory i wolny rynek, mogą być jednocześnie łamane prawa obywatelskie oraz nieprzestrzegana równowaga władz ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Słowem - po wolnej elekcji władza może zmierzać ku autorytaryzmowi. Zakaria pisał, że przeprowadzenie wyborów i obowiązywanie liberalnej doktryny gospodarczej nie wystarczy, żeby mieć do czynienia z demokracją. Teraźniejszość pokazuje, że tendencje są jeszcze gorsze. Że – po zaledwie ćwierćwieczu od proklamowania „końca historii” – demokracja liberalna jest passe i z trudem opiera się naporowi nacjonalizmu, izolacjonizmu, autorytarnych pomysłów na rządzenie. Trochę to przypomina przedwojenną, frommowską „ucieczkę do wolności” – obawa o własny byt wzmożona kryzysami ekonomicznymi oraz brak wspólnoty popycha ludzi w objęcia autorytaryzmu i rasizmu (Fromm analizował to na przykładzie nazistowskich Niemiec).
Przykład idzie z ugruntowanych i najstarszych światowych demokracji. Po super wtorku niemal pewne jest, że republikańskim kandydatem na POTUSa (President of the United States) będzie Donald Trump, który głosi potrzebę budowy muru na całej długości granicy z Meksykiem i wyrzucenia wszystkich muzułmanów z Ameryki. Trumpem nie powoduje jakaś idea, a jego gigantyczne ego i narcyzm. Dlatego mówi ludziom to, co chcą słyszeć przy okazji napędzając rasizm, izolacjonizm i spiskowe teorie dziejów. Trump pewnie (oby!) nie wygra z Hillary Clinton, ale izolacjonistyczno-rasistowskie mleko już się rozlało. We Francji stale zyskuje Front Narodowy i bez znaczenia jest, że w obliczu połączonych sił socjalistów i konserwatystów FN nie przejął ostatnio samorządów. Bo francuska elita - a tam bardzo wsłuchują się w słowa filozofów, pisarzy, publicystów - dotąd mocno lewicowa, już przemawia innym językiem (patrz: Finkielraut, Houellebecq). Francuska pisarka Virginie Despentes mówi w wywiadzie dla Newsweek Polska, że francuskie elity pogodziły się z tym, że zaraz Front Narodowy Marine Le Pen przejmie władzę, że Francja „oswaja się z myślą, że nie ma niczego złego w byciu rasistą”. W bardzo poprawnych politycznie (czym jest teraz polityczna poprawność?) Niemczech trzecią siłą stała się rasistowska i antyunijna AfD (Alternatywa dla Niemiec), a i w rządzącej CSU (bawarski koalicjant CDU) bierze górę język skrajnej prawicy. Brytyjczycy zaś będą w tym roku głosować czy wystąpić z Unii Europejskiej. A jeszcze są przecież orbanowskie Węgry i – oczywiście – Polska Jarosława Kaczyńskiego.
Prawica nie poszła w kierunku chrześcijańskiej demokracji wzorowanej choćby na nauce Kościoła, cywilizowanego konserwatyzmu, otwartego patriotyzmu, a w stronę ksenofobii, rasizmu, nacjonalizmu, wsobności i konfrontacyjnej, wręcz chamskiej, metody walki politycznej (choćby wówczas, gdy o przeciwnikach mówi się, że są narzędziem Rosji w wojnie hybrydowej). I zyskuje na popularności. Nieco ponad 25 lat po publikacji eseju Fukuyamy nastał czas „końca historii” a rebours. Zamiast rozkwitu i globalizacji demokracji mamy jej kryzys i regres. Ludzie zdaje się, że muszą przypomnieć sobie, że – jak mawiał Winston Churchill – lepszej od demokracji formy rządów nie wymyślono.