Jest taki pogląd na lewicy, który wyraża np. Slavoj Żiżek, że dobrze, żeby Donald Trump zwyciężył, bo dopiero wówczas uda się coś na świecie zmienić. Nie zgadzam się z tym, ponieważ jest to filozofia „im gorzej, tym lepiej”, która nie ma nic wspólnego z racją stanu, interesem narodowym (w przypadku USA można mówić o interesie globalnym). Filozofia ta sprawdza się przy kalkulacjach politycznych, wyborczych, ale nie w realiach rządzenia.
Niemniej jednak trzeba sobie jasno powiedzieć. Amerykański establishment nie wyciągnął wniosków z gigantycznego kryzysu finansowego, który wybuchł osiem lat temu. Ameryka jest krajem pauperyzacji coraz większych grup społecznych, ubożenia tradycyjnej klasy średniej, upadku wielu tradycyjnych gałęzi przemysłu, ograniczonego i nierównego dostępu do usług publicznych (np. edukacja, służba zdrowia). Z drugiej strony jest krajem bajecznych fortun, coraz liczniejszej klasy zamożnych, krajem z Doliną Krzemową, startupami i innowacjami, a także krajem z najlepszymi na świecie uniwersytetami i największą liczbą noblistów. Słowem, USA jest krajem wielkich nierówności, dysproporcji i skrajności. I z tym niewiele w ostatnich latach – może poza okrojoną reformą służby zdrowia – zrobiono. Dlatego Amerykanie powiedzieli: dość!
Oczywiście, że Hillary Clinton byłaby lepszym prezydentem i lepiej radziłaby sobie z tymi wyzwaniami. Ale Partia Demokratyczna strzeliła sobie w stopę, wybierając – przy takich nastrojach – kandydata kontynuacji: byłą pierwszą damę, była Sekretarz Stanu, obecną w Waszyngtonie od trzydziestu lat. Zyskał natomiast miliarder celebryta, który wskazał – nieprawdziwie – winnych katastrofie.
Mamy więc rok cudów. Brexit, Turcja, Węgry, Polska, teraz Trump. Nikt już nie powie, że w 2017 roku, we Francji – kolebce demokracji i praw obywatelskich – nie może wygrać Marie Le Pen, w poprawnych politycznie Niemczech sięgnąć po władzę antyimigrancka AfD, a w Austrii prezydentem zostać kandydat FPO. Wszystko jest możliwe. Czasy są rewolucyjne. Taki „koniec historii” a rebours. I to z powodu nierówności, niesprawiedliwości, nie-solidarności, rezygnacji jeszcze w latach osiemdziesiątych z filozofii państwa dobrobytu na rzecz neoliberalnego kapitalizmu, prawa dla korporacji, a nie dla ludzi, oddalania się władzy i instytucji od obywateli.
Polityka jest dziś jak trzęsienie ziemi z powtarzającymi się wstrząsami. Dziś mamy kolejny wstrząs. Pewnie dotychczas najsilniejszy. Czy potrzebujemy kolejnego? Oby nie. Bo świat już tego po prostu nie wytrzyma.