Słowa padające z ust polityków po katastrofie w Kamieniu Pomorskim to bezwstydny chocholi taniec nad trumnami ofiar. W świetle fleszy bezużytecznych fotoradarów.
Bydlak, morderca, zwyrodnialec, bandyta – takimi epitetami obłożyli politycy sprawcę tragedii w Kamieniu Pomorskim. W ślad za tymi słowami popłynęły propozycje zmiany prawa karnego. PiS – 20 lat więzienia dla sprawcy katastrofy komunikacyjnej plus traktowanie sprawców wypadków komunikacyjnych w stanie nietrzeźwości jak popełniających zbrodnie, które ze względu na ciężar gatunkowy (jak np. zabójstwa, gwałty ze szczególnym okrucieństwem) różną się od występków tym, że są zagrożone karą nie mniejszą niż 3 lata więzienia. Poseł Jaki z Solidarnej Polski zabłysnął stwierdzeniem, że najlepsze efekty przynosi zaostrzenie kar i zaproponował: obowiązkowy 30-dniowy areszt od razu po złapaniu kierowcy „na podwójnym gazie”, napiętnowanie pijanych kierowców przez publikację ich wizerunków, automatyczną konfiskatę samochodu oraz pomysł z cyklu science-fiction, czyli umieszczenie w stacyjce urządzenia zbliżonego do alkomatu. Do tego rządowa popisówa pt. nadzwyczajne spotkanie premiera, ministra spraw wewnętrznych i ministra sprawiedliwości, którzy już na tydzień po katastrofie mają przedstawić propozycje zmian w prawie dotyczące walki z nietrzeźwymi kierowcami – w domyśle zaostrzenia kar.
Populistyczny jazgot. To nie jest debata. To nie są propozycje. To czysta demagogia, gdzie politycy chcą wejść w buty surowych szeryfów i najlepiej sami ukazaliby się w roli wsadzających dożywotnio do więzień pijanych kierowców. Upadek publicznego dyskursu jest tutaj aż nadto widoczny, bo odbywa się nad trumnami ofiar pomorskiej hekatomby. To jest chocholi taniec, bo populistyczne propozycje do niczego nie prowadzą, są zupełnie nieskuteczne. I nie chodzi tutaj o relatywizowanie tej tragedii. Chodzi o to, żeby politycy choć czasami zamilkli, przemawiali do nas czynami, a nie tylko słowami i nie brali się za zmienianie prawa po każdym takim zdarzeniu. Wszak emocje nie sprzyjają tworzeniu dobrego prawa.
Pobożne życzenia. Fakty są bowiem takie. Prawo mamy dość surowe. Za jazdę „z promilami” kodeks karny przewiduje karę do dwóch lat pozbawienia wolności i obowiązkowo zabranie prawa jazdy na okres do dziesięciu lat. Sąd może też orzec odszkodowanie, nawiązkę na rzecz funduszu pomocy pokrzywdzonym oraz przepadek samochodu. Truizmem jest konstatacja, że nie problem w tym, żeby ciągle zaostrzać kary, ale żeby ścigać przestępców i egzekwować kary. Mimo wszystko do większości polityków to nie dociera. Co rząd zrobił dla przeciwdziałania pladze pijanych kierowców? Nic! Kosztem większej ilości patroli na drogach postawił tysiące fotoradarów, które szczególnie świetnie wypełniają funkcję fiskalną Państwa. Nabijają kabzę Ministerstwu Finansów, ale nie eliminują z jezdni nietrzeźwych kierowców.
Odnosząc się do propozycji zaostrzenia kar spieszę wytłumaczyć, że celem ukarania przestępcy jest zapobiegnięcie popełnienia przez niego ponownie przestępstwa oraz jego wychowanie (tzw. resocjalizacja). Stąd pijanym kierowcą obligatoryjnie zakazuje się prowadzenia samochodów i – jeżeli sąd zidentyfikuje u takiego sprawcy problem alkoholowy – kieruje ich na terapię lub leczenie. Funkcją karania jest również oddziaływanie na świadomość społeczeństwa, czyli poprzez wymierzanie adekwatnych sankcji kreowanie w społeczeństwie świadomości, że kara jest sprawiedliwa i nieuchronna. W tym kontekście zapewniam, że gdyby kara za „jazdę na podwójnym gazie” i spowodowanie w tym stanie wypadku (lub katastrofy komunikacyjnej, jak to zakwalifikowała prokuratura w Kamieniu Pomorskim) była surowsza, ten 26-latek tak samo wsiadłby „wypity” za kółko. Zapobiec temu mogli współbiesiadnicy, pasażerka, a wcześniej szkoła. Politycy mogą nawet wpisać do kodeksu karnego dożywocie za wypadek spowodowany po spożyciu, czy dziesięć lat za prowadzenie auta w stanie nietrzeźwości i konfiskatę całego majątku, a i tak człowiek ten pijany wsiadłby za kółko. Edukacja oraz skuteczne ściganie, nie zaś drakońskie prawo jest tu rozwiązaniem.