Po treningu!
Po treningu!
Reklama.
Oczywiście, to nie jest oaza dla samotników, pustelników i szukających odosobnienia socjopatów, ale... no właśnie. Takiej Tunezji nie znałam nawet z opowieści.
Nienachalnej, dającej mi przestrzeń i możliwość chodzenia własnymi ścieżkami bez pięciu samozwańczych przewodników na plecach.

Z pysznym, gorącym, pieczonym w żarze chlebem, miętową, słodką herbatą zmieniającą
swój smak i moc w zależności od regionu i niezmieniającymi się w barze cenami, bo przyszli turyści, a nie miejscowi. Z berberyjskimi, częściowo opuszczonymi miastami, po których można się włóczyć godzinami, zaglądając do kuchni i na podwórka, wyglądające, jakby ktoś tam mieszkał jeszcze kilka dni temu. Z pustynią i przestrzenią, gdzie bieganie o wschodzie albo przed zachodem słońca to czysta frajda.
logo
Lokalne espresso? Zawsze!

I wreszcie ze spichlerzami i domami, które są tak kosmicznie piękne, że nie oparł im się George Lucas i zabrał na planetę o dwóch słońcach, Tatooine.

Miasteczko Tataouine (bo tak w rzeczywistości brzmi jego nazwa) istnieje naprawdę. Nie jest najpiękniejszym miejscem na ziemi, ale ma pyszną kawę i słynne w całej Tunezji ciastka, nadziewane migdałami i polane miodem.
Gdyby ktoś miesiąc temu powiedział mi, że będę zachwycają się Tunezją, parsknęłabym śmiechem. No to posypuję głowę popiołem. Może być ten po chlebie. Może trafią mi się okruszki....?

PS Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na "Halo Polska, dobra skóra", czyli sprzedawców na lokalnym souku świetnie wyszkolonych przez naszych. Na to, że jeśli jesteś kobietą, w banku wyprzedzi cię kilku mężczyzn, więc wymiana pieniędzy trwa. Na śmieci pod nogami i wszędzie wokół. I na toalety w lokalnych barach, na widok których nasz Sanepid dostałby palpitacji serca. I co? I wciąż warto.