Niesamowite piętno odcisnął na mnie ten program, nikt kto czegoś podobnego nie przeżył raczej nie ma wyobrażenia, jakim emocjom byliśmy poddawani – od euforii, po złość, od łez po szczery uśmiech. I to w przeciągu kilku minut. Nigdy nie myślałam, że „jakiś tam” program w TV może zmienić czyjeś życie, a jednak.
Na co dzień jestem osobą poukładaną i skrupulatną. Jednak moja przygoda z programem kulinarnym MasterChef, rozpoczęła się zupełnie spontanicznie i pod wpływem impulsu. Początkowy etap, czyli eliminacje do pierwszej setki miały miejsce w moim Wrocławiu. Pamiętam jak dziś, że tamtego dnia byłam niesamowicie zauroczona światem gastronomii i bardzo podekscytowana możliwością spotkania z tak utalentowanymi Szefami Kuchni (w Jury był bowiem m.in. Rafał Targosz i Grzegorz Labuda).
Przed programem moje wyobrażenia na temat świata kuchni znacznie odbiegały, jak się później okazało, od rzeczywistości. Tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, co może mnie spotkać i nie miałam pewności, czy spełniłam wszystkie wymagania, które zagwarantują mi przejście do kolejnego etapu. Nigdy nie zapomnę, jak przed decyzją o dostaniu się do pierwszej 100, powiedziałam do mojego ukochanego: „Wiesz co bym zrobiła, gdybym wygrała MasterChefa? Kupiłam bym sobie Mercedesa”. Wtedy udział w finale programu, nie mówiąc już o zwycięstwie wydawał się tak nieosiągalny i abstrakcyjny, jak kupno nowego auta.Mimo iż ten pierwszy, najtrudniejszy warunek udało się spełnić, to dziś nadal jeżdżę mocno sfatygowanym samochodem niższej klasy. Dodatkowo opuściłam moją dotychczasową pracę, ale w zamian za to, spełniłam jedno z największych marzeń w moim życiu, jestem Kucharzem i jestem szczęśliwa. Z sentymentem wracam do pomysłu kupna nowego samochodu, traktując go raczej jako dowód na to, jak mylne były moje początkowe założenia związane z możliwością zwycięstwa w MasterChef.
Kolejne etapy w programie to nowe przygody i wyzwania. Dostanie się do 40 było niezwykle przyjemnym uczuciem, ale jednocześnie wiązało sie z dalszymi konkurencjami i walką najpierw o najlepszą 27, a później o 14, która wtedy wydawała się szczytem oczekiwań. Gdy wyłoniona została 14, jeszcze tego samego dnia zostaliśmy zawiezieni do jednej z podkrakowskich willi, która stała się naszym domem na kilka miesięcy.
Udział w programie dostarczał nam wielu różnych wrażeń. Początkowo przed rozpoczęciem poszczególnych konkurencj mój poziom stresu znacznie wykraczał poza wszelkie normy. Na szczęście był to ten „dobry” stres, który wzmacniał moją motywację i koncentrację i nie działał destrukcyjnie. Wiadomo, że przed konkurencją każdy reaguje inaczej.
Nasze zachowania przed wejściem do studia były bardzo różne, często zabawne. Daniel próbował podejrzeć cokolwiek przez szpary w deskach (zawsze bezskutecznie), Charlie wyciszał się i czasami zasypiał, a my śmialiśmy się wtedy, że „ściąga” z nas energię przez sen lub śpiewaliśmy mu „stary niedźwiedź mocno śpi”Ja tuptałam w kółko i śpiewałam anty-stresowe rymowanki: „siekać, kroić i szatkować, filetować, panierować”. Każdy z ekipy reagował inaczej, ale na 5 sekund przed wejściem, gdy słyszeliśmy hasło „uczestniki na plan” zawsze składaliśmy razem dłonie i wznosiliśmy mobilizujący okrzyk! To był właśnie nasz zwyczaj.
Dni, tygodnie mijały, konkurencje przebiegały jedna po drugiej i z czasem zapomniałam o kamerach, mikrofonach szybko adaptując się do nowych warunków. Do każdej z konkurencji podchodzilam z pokora, jednoczesnie wyciagając z nich wnioski, tak aby nie powielać błędów. Przed przystąpieniem do gotowania wyobrażałam sobie smak, teksturę, barwy dania jakie chciałam zaserwować, a później biegłam prosto do spiżarni, aby odszukać poszczególne produkty i sprzęt gastronomiczny niezbędny do przygotowania wymyślonej właśnie potrawy.
„Już witałyśmy się z gąską…”. Czyli czas finału. Trzy utalentowane, pełne pasji kobiety stanęły w szranki. Finał, to była prawdziwa walka z wrogiem. Nie myślę tu wcale o dziewczynach – wręcz przeciwnie, wspaniale współpracowałyśmy, życzliwie pożyczałyśmy sobie brakujące składniki i pokazywałyśmy nawzajem produkty w spiżarni. Największym wrogiem i konkurentem dla mnie byłam ja sama. Musiałam opanować, stres, ujarzmić nerwy, skupić się, opracować plan, a następnie go zrealizować. Wydaje się proste, ale uwierzcie mi, że wcale tak nie było – podeszłam więc do zadania analitycznie, logicznie (tak jak na uczelni) ale jednocześnie w pełni ufając swojej intuicji i dając się ponieść pasji jaką jest łączenie smaków na talerzu.
Niesamowite piętno odcisnął na mnie ten program, nikt kto czegoś podobnego nie przeżył raczej nie ma wyobrażenia, jakim emocjom byliśmy poddawani – od euforii, po złość, od łez po szczery uśmiech. I to w przeciągu kilku minut. Nigdy nie myślałam, że „jakiś tam” program w TV może zmienić czyjeś życie, a jednak.
Zwycięstwo to trudna do opisania radość, wzruszenie i szczęście. Z perspektywy tego, co wydarzyło się po programie mogę stwierdzić, że to w pewnym sensie wygranie nowego życia. A najwspanialsze jest to, że teraz to ja jestem swoim „jurorem” i mogę podążać wymarzoną ścieżką.