Czy ktoś mówił, że w toczących się globalnych mistrzostwach w piłce kopanej stara Europa zbiera baty? Że Ameryka leje ją w każdych okolicznościach? Wielu tak mówiło, publicznie bądź w prywatnych, niekoniecznie nagrywanych rozmowach. Ja też. Wychodzi jednak na to, że kogo ogrywają, tego ogrywają, a kto gra – ten wygrywa.
Południowa piłka mogła się podobać do pewnego momentu. Chile, Kostaryka, Kolumbia na tle słabych Włochów czy Anglików wypadały okazale. Ale południowy wymiar piłkarstwa to także Hiszpania, która z kretesem przerżnęła (1-5) początek imprezy z Holandią i już się nie pozbierała. To Portugalia, która rozpoczęła równie imponująco – od 0-4 z Niemcami. Przy stanie 0-2 jej reprezentanci mieli dość, zupełnie jak nasi grajkowie chcieli już tylko zejść do szatni, wziąć prysznic i o wszystkim zapomnieć.
Tak jak wczoraj Brazylijczycy, Chyba
najwięksi fuksiarze tej imprezy.
Po cichu liczyłem, że może wreszcie Niemcy pokażą im, ile są warci, ale – jak pewnie wszyscy, łącznie z kibicami naszych zachodnich sąsiadów – nie sądziłem, że będzie to mecz chłopaków z ósmej klasy przeciwko piątoklasistom - o głowę lub dwie niższym, drobniejszym i bez szans, jeśli tylko ci starsi ruszą do przodu. Deklasacja bez precedensu – by gospodarzy imprezy w tej fazie turnieju tak pognębić (zdarzyło się już w 1950, Brazylia – Szwecja 7-1, tyle że wtedy nie był to system pucharowy, a grupowy - i to Brazylijczycy pełnili rolę gospodarzy).
Canarinhos mają teraz co najmniej parę problemów: sportowy – ekipa trenerska Scolari – Carlos Alberto musi odejść, najpewniej muszą odejść niektórzy piłkarze, trzeba tę reprezentację przewietrzyć i od nowa postawić na nogi. Trochę już żyję, imprez mistrzowskich parę widziałem – ale od 1974 roku tak słabej Brazylii jeszcze nigdy. Odebrali bolesną lekcję, oby tylko niezadowolenie ludzi nie przeniosło się na ulice. Bo wiadomo, że dwie tak wielkie imprezy – futbolowe MŚ i olimpiada – organizowane w tak biednym i targanym niepokojami społecznymi kraju to bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć. Tamtejsze władze pewnie odetchną z ulgą, jeśli skończy się tylko na łzach i pojedynczych ekscesach. Strach pomyśleć, co może się stać, jeśli przegrają mecz o trzecie miejsce, a jest to całkiem możliwe.
Ameryka leje Europę?
Czyżby? Chile już nie ma, Meksyku też, Kolumbia i – zwłaszcza - Kostaryka w ćwierćfinale sięgnęły kresu swych możliwości. Została już tylko Argentyna, która – po europejsku – nie zachwyca, ale robi wynik. Bo piłka, jak wiadomo, nie jest grą na optyczne przewagi, o czym przekonali się Holendrzy, pocąc się z Kostarykanami.
Najsolidniej prezentujący się Niemcy zażywają dziś gabinetów odnowy i czekają na rozstrzygnięcie drugiego półfinału. Najpiękniej by się stało, najmniej – jak mniemam – przewidywalnie, gdyby oranje zagrali w najbliższych dwóch meczach tak, jak Roben w ostatniej dogrywce, czyli
z turbodoładowaniem.
Gdyby wygrali dziś z Argentyną, a w niedzielę pomścili finałowe porażki z 1978 roku z Argentyną właśnie, a przed czterema laty z Hiszpanią. I, przede wszystkim, tę z 1974 roku z RFN. Niemożliwe? Niby dlaczego?
Ale najpóźniej za dwadzieścia lat mistrzami świata i tak będą Amerykanie. Tyle że ci z północy: USA. Efekty działań, które podjęli w drugiej połowie lat 70., widać coraz wyraźniej. Bo mają wszystko: potencjał ludzki, pieniądze, by budować stadiony, zatrudniać świetnych szkoleniowców i bardzo dobrze płacić piłkarzom. Oraz tę cechę (niech będzie, że narodową), która tak często czyni z nich zwycięzców.
P.S. The Day After
I po drugim półfinale. Kto gra, ten wygrywa. Jeśli przez cztery godziny biegania po murawie ani razu nie trafia się do bramki przeciwnika, trudno o pełny sukces - czyli występ (Holendrów, bo o nich mowa) w finale.
I co teraz? Ano nic. Jak zwykle: Polska gola. Taka jest - właśnie - czyja wola? Boska już od dawna nie.