Subtelność kompozycji wymaga od słuchacza skupienia, wyciszenia, oderwania się od codziennych zajęć. Ale warto zrobić taki krok, by dać się unieść i uwieść północnoeuropejskiej melancholii. W tej prostocie środków, bezpretensjonalności tkwi bowiem wielka siła.
*
Był taki czas w muzyce, w latach 80., kiedy powiało kameralnością, sypnęło
śpiewającymi damami.
Zaczęło się od Suzanne Vegi, której pierwszą płytę zaprezentował w Trójce Wojciech Mann. I było to wielkie odkrycie – w zalewie syntezatorowej papki i raczej niskich stanów wód rockowych delikatny kobiecy głos, gitara akustyczna i równie subtelne dźwięki towarzyszące robiły wrażenie.
A za Vegą pojawiły się Tracy Chapman – czarnoskóra dziewczyna z gitarą, obdarzona fantastycznym, niskim głosem, Irlandka Sinead O'Connor – dziewczyna z gitarą elektryczną, Enya – spokrewniona z Clannad, serwująca równie celtycko-elfickie nuty, wreszcie Edie Brickell, która ze swoim zespołem New Bohemians udanie nawiązała do klimatów flower power. Jak jeszcze ten zestaw uzupełnić o nieco starszą – nie wypominając - Chrissie Hynde, która stanęła na czele gitarowego The Pretenders (debiut fonograficzny w 1980 roku), Elisabeth Frasier (Cocteau Twins) i Lisę Gerrard (Dead Can Dance), to otrzymujemy całkiem szerokie spectrum stylistyczne. Do pop music wdarło się trochę zapachów damskich perfum.
I jeśli dziś, dzieląc się wrażeniami z występów
Halli Nordfjörd,
islandzkiej - jak to się obecnie określa - songwriterki, piszący porównują młodą artystkę do Tori Amos, Björk czy Norah Jones, to osobiście mam przede wszystkim dwa skojarzenia – z O'Connor, gdy chodzi o barwę, i wczesną zwłaszcza Vegą, gdy mówić o nastroju.
*
Pierwsze i, dodam od razu, pobieżne zapoznawanie się z materiałem składającym się na album The Brigde nie robiło na mnie szczególnego wrażenia. Do pewnego momentu. Już miałem ochotę przyczepić się do bardzo podstawowego opanowania umiejętności gry na gitarze, gdy ostatnie utwory - szczególnie rewelacyjny Tip Tap - zmusiły mnie do poświęcenia większej uwagi temu, co płynęło z głośników. Natychmiast powtórnie wcisnąłem przycisk >play< - i dałem się wciągnąć. Bo piosenki dowodzą ogromnej wrażliwości, a leciutkie tu i ówdzie ich „podrasowanie”, dołożenie paru ledwie zaznaczonych instrumentów wydobywa z nich
pełnię urody.
Subtelność kompozycji wymaga od słuchacza skupienia, wyciszenia, oderwania się od codziennych zajęć. Ale warto zrobić taki krok, by dać się unieść i uwieść północnoeuropejskiej melancholii. W tej prostocie środków, bezpretensjonalności tkwi bowiem wielka siła.
*
Nielicznym - jak Sugarcubes czy potem Björk - udało się przebić na rynkach muzycznie najważniejszych. Innym wiedzie się różnie. Nordfjörd opuszcza pełną lodu, wulkanów i poetów wyspę, by zamienić ją na niewiele cieplejszą Kopenhagę (gdzie m.in. studiuje aktorstwo), a stamtąd z kolei podejmuje próby znalezienia przyjaciół i słuchaczy w Polsce. Jak pokazują jej dotychczasowe wizyty w naszym kraju, próby zdecydowanie udane. Do tego jeszcze, rzecz już prawie dziś niespotykana, polski wydawca - Agencja Borówka Music - decyduje się na
promocję tej artystki nad Wisłą
- na opublikowanie dziewięciu piosenek na CD. A czyni to wespół z oficyną Smekkleysa, której współzałożycielem jest Eldon Jonsson, kiedyś członek-założyciel Sugarcubes.
Album został zrealizowany w The Lab Studio pod okiem czołowych muzyków islandzkich., jest jednak przede wszystkim dziełem Halli - autorki muzyki i tekstów oraz współproducentki nagrań. Do niej też w lwiej części należy strona wykonawcza, tylko w trzech numerach wspomogli ją inni instrumentaliści. Oficjalna premiera krążka będzie miała miejsce jutro, 29 grudnia.
Póki co do dyspozycji są pierwsze filmy w YouTube. Nadstawcie ucha, bo naprawdę jest do czego. A zapewniam, że te utwory smakują jeszcze lepiej na krążku, w zwartej, trzydziestotrzyminutowej dawce. W nadal skromnej, ale jakże stylowej oprawie studyjnej, gdy do ciepłego głosu i gitary dochodzą czasem wiolonczela albo tamburyn, mandolina lub kalimba.