
Jeśli ktoś lubi, by mu czasem dosypano porządnie do pieca, ten wyszedł z koncertu zadowolony. Jeśli wychował się na graniu rodem z lat 50. i 60., nie ma prawa narzekać, jeśli – jak ja – swingu oczekuje w każdych okolicznościach przyrody, to wszystko otrzymał w piątkowy wieczór na tacy.
REKLAMA
*
Koncert ZZ Top był dla mnie powtórką z rozrywki, miałem już bowiem okazję zobaczyć zespół w akcji kilkanaście lat temu w katowickim Spodku. Jego muzyka, od zawsze właściwie, to synonim człowieka pierwotnego: wyzwalanie najprostszych, męskich instynktów – kiedyś myśliwego i wojownika z maczugą, dziś z gitarą podpiętą do prądu – równy, tirowo-motocyklowy ryk instrumentów i zniszczony nie całkiem higienicznym trybem życia, chrapliwy głos wykonujacego lwią część partii wokalnych Billy'ego Gibbonsa. A do tego parę jeszcze nieodłącznych elementów występów tria, wręcz
Koncert ZZ Top był dla mnie powtórką z rozrywki, miałem już bowiem okazję zobaczyć zespół w akcji kilkanaście lat temu w katowickim Spodku. Jego muzyka, od zawsze właściwie, to synonim człowieka pierwotnego: wyzwalanie najprostszych, męskich instynktów – kiedyś myśliwego i wojownika z maczugą, dziś z gitarą podpiętą do prądu – równy, tirowo-motocyklowy ryk instrumentów i zniszczony nie całkiem higienicznym trybem życia, chrapliwy głos wykonujacego lwią część partii wokalnych Billy'ego Gibbonsa. A do tego parę jeszcze nieodłącznych elementów występów tria, wręcz
cyrkowych czy kabaretowych:
długie brody gitarzystów, kapelusze, okulary przeciwsłoneczne, instrumenty obłożone futerkiem i wesolutkie, synchroniczne machanie gryfami tudzież poruszanie się po scenie. To nie jest przekaz ani dla delikatnych natur, ani dla tych, którzy także w rocku szukają głębszych wartości. Tu raczej chodzi o parę głębszych lub kilka piw (cztery litery wypisane po angielsku i polsku na odwrotnych stronach gitar, które w wybranym momencie pokazuje się rozradowanej widowni).
Nie miejsce tu na analizy, dlaczego jednym się udaje, a innym nie. Dlaczego na przykład o wrocławsko-katowickim Easy Rider pamiętają dziś nieliczni krajanie, a na hasło „ZZ Top” cały świat kiwa głową ze zrozumieniem. Jesteśmy u źródeł, bluesowych korzeni rokendrola,
soczystego wycinania riffów
ku uciesze własnej i zgromadzonej licznie w Dolinie Charlotty publiczności. Ktoś, jak - skądinąd bardzo sympatyczny i gruntownie osłuchany - mój sąsiad tego wieczoru (Jacku, pozdrawiam Cię serdecznie) , może kręcić nosem, że finezji w tym niewiele, ale jednego a niezwykle istotnego Teksańczykom odmówić nie sposób: bezustannej, bezkompromisowej jazdy do przodu i rozpoznawalności. Już po paru sekundach – nieważne, czy własnego utworu, czy coveru – wiadomo, że tak grać mogą tylko oni. I na nic tu opór mniej przychylnych, że przecież od blisko półwiecza to nieustanne wariacje na ten sam
nieskomplikowany temat.
nieskomplikowany temat.
Jeśli ktoś lubi, by mu czasem dosypano porządnie do pieca, ten wyszedł z koncertu zadowolony. Jeśli wychował się na graniu rodem z lat 50. i 60., nie ma prawa narzekać, jeśli – jak ja – ledwie toleruje metal, a swingu oczekuje w każdych okolicznościach przyrody, to wszystko otrzymał w piątkowy wieczór na tacy.
Zawodowcy z Południa USA, nawet jeśli trudniej ostatnimi czasy znoszą się wzajemnie, na koncercie serwują dokładnie to, po co przychodzimy. Wystrzałów i fajerwerków nie ma, są za to, niekoniecznie oczywiste i nie zawsze te same,
punkty zdecydowanie jaśniejsze.
Mam na myśli dwa numery z ostatniego, bardzo udanego albumu La Futura: I Gotsta Get Paid i Chartreuse oraz znakomicie zagrany I'm Bad, I'm Nationwide. Nie wolno zapomnieć też o rozpalających do białości bisach La Grange/Sloopy Drunk Jam, Tush i klasyku Jailhouse Rock na sam koniec.
Jeśli się czegoś czepiać, to tylko tego, że było stanowczo za krótko – w sumie osiemdziesiąt pięć minut. Aby poczuć się dopieszczonym, osobiście potrzebowałbym jeszcze jakieś pół godziny. Gdy jednak ktoś obejrzał w internecie setlisty z poprzednich występów, powinien być na taką właśnie, ściśle określoną porcję boogie przygotowany.
(ZZ Top, 9. Festiwal Legend Rocka, Dolina Charlotty, 3 lipca 2015)
