Jeśli dwudziestolatek oświadcza, że rythm & blues jest tym, co chce grać, że urodził się, by grać na gitarze, spotykają go albo pełne wyższości, ironiczne spojrzenia, albo dobrotliwe, ojcowskie uśmiechy kwitujące młodzieńcze deklaracje: "Pożyjemy, zobaczymy". Jeśli podobne rzeczy mówi stary człowiek, który wiele już przeżył, a przede wszystkim o którym świadczą jego dokonania, kłaniamy się mu nisko, pełni szacunku i uznania.
Buddy Guy, wysoko ceniony przez branżę, przez gitarowych następców w osobach m.in. Hendriksa, Claptona czy Rolling Stones, długo czekał na należne mu,
powszechne uznanie.
Doczekał go dopiero po pięćdziesiątce, w latach 90. (pewnie też dlatego zabrakło dla niego miejsca w pierwszym wydaniu "Rock Encyklopedii" Wiesława Weissa z 1991 roku). Już pod koniec lat 50. stosował na koncertach sprzężenia, ale Leonard Chess, szef Chess Records, nie godził się na nagrania studyjne z wykorzystaniem tego efektu. Jak wielki był to błąd, okazało się parę lat później, gdy podobną technikę zastosowali wspomniani Jimi Hendrix, dla którego Guy był wielkim mistrzem, i Eric Clapton w barwach The Cream.
W tamtym czasie, na przełomie lat 50. i 60., Guy zetknął się z największymi: Muddym Watersem, Williem Dixonem, Howlin' Wolfem. Zwłaszcza ten pierwszy, pionier elektrycznego bluesa, wywarł na młodego muzyka olbrzymi wpływ. Dziś, po wielu latach, gdy nie ma już ani Watersa, ani Dixona czy Johna Lee Hookera, a w maju zmarł B.B. King (1925-2015) -
bluesowy tron
został zajęty przez dziadka Buddy'ego. Gitarzysta i wokalista 30 lipca skończył siedemdziesiąt dziewięć lat, więc przejęcie korony dokonało się po cichu, spokojnie i z pokorą oraz wielkim szacunkiem dla mistrzów.
Krzepy i pomysłów mógłby mu pozazdrościć niejeden młodziak. Wciąż regularnie, co rok - dwa lata proponuje nowy materiał. W 2013 wydał znakomity Rythm & Blues, a w sierpniu bieżącego roku ukazał się nieustępujący mu Born To Play Guitar. (W nieskomplikowanym tytułowaniu kolejnych albumów jest sobie wierny od początku, weźmy ich tylko parę, tych sprzed lat: A Man And The Blues, Blues Today czy Play The Blues).
Guy do nagrania płyty zaprosił kilku
dobrych znajomych,
na przykład z Van Morrissonem złożyli wspólnie hołd B.B. Kingowi w przepięknej, bodaj najlepszej na płycie piosence Flesh & Bone. Album kończy się jeszcze jednym wspomnieniem: Come Back Muddy. Muddy Waters zmarł w 1983 roku, ale - widać - wiekowy dziś Guy coraz częściej kieruje swe myśli ku wspaniałym poprzednikom, którzy przeszli już na drugą stronę. Tęsknie śpiewa: Come back Muddy, the blues ain't been the same.
Jednakże oprócz bluesów molowych, spokojniejszych, BG - jak na prekursora sprzężeń zwrotnych przystało - raz po raz dosypuje do pieca. Czyni to albo wespół z innym kumplem, Billym Gibbonsem (ZZ Top) w numerze Wear You Out, albo w "podstawowym" składzie na tym krążku - choćby w Whiskey, Beer & Wine czy wyjątkowo mi podchodzącym, stylowym
Turn Me Wild.
Wiele razy już zdradzałem wielką słabość do mocnych, gitarowych pieśni utrzymanych w średnim tempie - mają takie w repertuarze na przykład Rolling Stones czy Pearl Jam. Ma też nasz Dżem - i jak się wsłuchać w Turn Me Wild, to trudno nie dostrzec... podobieństw do Detoksu. Równie znakomicie brzmi inny energetyczny numer - Smarter Than I Was.
Przypuszczam, że refleksja typu "Ile mi jeszcze zostało?" u osoby dobiegającej osiemdziesiątki pojawia się nieco częściej niż u dwudziestolatka. Witalność Buddy'ego Guya i, co nie mniej istotne, dyspozycja artystyczna godne są najwyższego uznania. Król wciąż jest w bardzo wysokiej formie. A w otwierającym płytę, tytułowym utworze śpiewa:
I'm gonna keep on playing
And on my dying day
A polka-dot guitar will be resting on my grave.